W starciu z GTK Gliwice nasz zespół był murowanym faworytem. Koszykarze oraz sztab szkoleniowy mieli tego świadomość i to zapewne wpłynęło na podejście do tego spotkania. Anwil kolejny raz w tym sezonie grał na większym rozluźnieniu i bez pełnego wykorzystania swojego potencjału.
Zespół z Górnego Śląska nie miał tak cudownego dnia, jak Asseco kilkanaście dni temu i wydawało się, że takie podejście w pełni wystarczy. Przebieg spotkania też na to wskazywał. Początek był jeszcze dość wyrównany, ale w drugiej kwarcie znacząco odjechaliśmy i wydawało się, że jest już „po zawodach”.
Nie sposób pominąć kilku pozytywnych zdań o grze Ante Delasa. Chorwat rozegrał swoje najlepsze spotkanie na parkietach PLK. Dla mnie to najważniejsze wydarzenie z tego meczu. Delas skupił się na roli, w której czuje się najlepiej, czyli typowego strzelca. Świetnie potrafił znaleźć sobie miejsce do rzutu, a koledzy z zespołu wiedzieli gdzie posłać piłkę. Już w pierwszej akcji meczu oddał celny rzut za trzy, co podbudowało jego wiarę we własne umiejętności. Widać było, że tego dnia po prostu czuje grę. Mecz zakończył z dorobkiem 21 punktów, co jest jego rekordem w bieżących rozgrywkach. Uzyskał to dzięki świetnej skuteczności 5/6 za trzy. Delas lubi chyba grać przeciwko zespołowi z Gliwic, bo swój drugi najlepszy mecz również rozegrał z GTK.
Bałem się, że rola Delasa w naszym klubie jest już całkowicie marginalna. Bałem się, że trener Igor Milicić raczej już skreślił swojego rodaka i to właśnie Ante będzie największą ofiarą ostatnich transferów oraz wywalczenia mocniejszej pozycji w zespole przez Airingtona. A my potrzebujemy takiego typowego strzelca. Na szczęście to spotkanie udowodniło, że cały czas możemy wierzyć w Delasa.
Kolejny raz w tym sezonie pokaz prawdziwej magii koszykarskiej zafundował nam Ivan Almeida. Widać było, że „El Condor” podchodzi do tego spotkania na pewnym luzie, ale nie przeszkodziło mu to w czarowaniu na parkiecie. Obserwując jego ruchy, można odnieść wrażenie, że koszykówka to dziecinnie prosty sport. Nic bardziej mylnego. To po prostu Almeida jest z innej planety. Możemy liczyć na tego gracza w każdym starciu. Potrafi przejąć mecz niezależnie od tego, kto jest po drugiej stronie parkietu.
Dlatego serca włocławskich kibiców zabiły mocniej, gdy w czwartej kwarcie Ivan przyjął na siebie kolejny faul i nie mógł samodzielnie opuścić placu gry. W tysiącach głów zapewne pojawiły się od razu najczarniejsze myśli i strach, ale na szczęście okazało się, że uraz naszego lidera nie jest jakość szczególnie poważny i bez problemu powinien zagrać w kolejnym spotkaniu.
W starciu z GTK spędził na parkiecie niecałe 17,5 minuty, ale i tak zanotował świetną linijkę statystyczną: 15 pkt (6/7 z gry), 5 zb i 3 as.
Mając takich liderów cały czas graliśmy na luzie, bo wydawało się, że nie ma żadnego zagrożenia. Tymczasem goście nie składali broni. Nawet nie wiem, jak do tego doszło, ale na trzy minuty przed końcową syreną zniwelowali straty do czterech punktów. To nie było już bezpieczne prowadzenie. Wszystko było wynikiem naszej niefrasobliwości. Bez obrazy, ale GTK nie grało żadnej wielkiej koszykówki. Jedynie amerykańskie trio starało się szarpać grę: Quinton Hooker (20 pkt i 8 as), Jonathan Williams (18 pkt) i Maverick Morgan (12 pkt i 7 zb).
Pod nieobecność Almeidy, w tych decydujących minutach, na szczęście w roli lidera odnalazł się inny zawodnik. Ciężar gry na swoje barki wziął Quinton Hosley. Amerykanin wykorzystywał swoje bogate doświadczenie, tak jak tego oczekiwałem. Wszystkie nasze akcje przechodziły przez jego ręce, a on pokazywał swój spokój i świetnie podawał lub wymuszał faule. Hosley w tym meczu zanotował na swoim koncie 10 punktów i 6 asyst. Połowę ze swoich skutecznych podań uzyskał właśnie w tych decydujących minutach. Klasa sama w sobie.
Mecz z GTK był również przywitaniem z Halą Mistrzów naszych ostatnich nabytków. Jakub Wojciechowski zadebiutował już w naszej drużynie podczas starcia ze Stalą. Teraz jednak po raz pierwszy wyszedł na parkiet we Włocławku przywdziewając koszulkę Anwilu. Zagrał podobnie jak w Ostrowie. Znowu pokazał, że w ataku jego obecność na parkiecie daje dużo możliwości. Świetnie potrafi znaleźć sobie możliwość do łatwego zdobywania punktów. Biorąc pod uwagę, że nasza drużyna lubi dzielić się piłką, to może być nasz mocny atut. Podczas tego meczu zanotował 10 punktów oraz 7 zbiórek. Solidne statystyki. Wojciechowski ma jednak wyraźny problem po drugiej stronie parkietu. Biorąc pod uwagę jego warunki fizyczne, to nawet duży problem. Delikatnie mówiąc, nie jest zbyt dobrym obrońcą. Jestem wręcz w szoku, z jaką łatwością rywale potrafią ogrywać reprezentacyjnego podkoszowego w grze „1 na 1” pod samą obręczą. Mam nadzieję, że jeszcze poprawi ten element…
Absencja Kamila Łączyńskiego spowodowana kontuzją otworzyła możliwość debiutu dla Mario Ihringa. Brak podstawowego rozgrywającego oraz nisko notowany rywal to była idealna szansa na godną prezentację dla młodego Słowaka. Ostatecznie Ihring spędził na parkiecie niecałe 16,5 minuty. Co można zapamiętać z tego występu? Niezbyt wiele. Uczciwie trzeba przyznać, że Mario nic wielkiego nie pokazał. Niczym szczególnym nie błysnął. Taki typowy bezbarwny występ. Ani jakoś wybitnie nie kreował gry, ani nie był demonem defensywy. Strzelcem też nie jest, bo 0/4 z gry chluby nie przynosi. W debiucie Ihring zanotował 2 punkty, 2 zbiórki oraz 1 przechwyt.
Daleki jestem jednak od skreślania tego gracza. To młody chłopak, który dopiero uczy się koszykówki, a teraz znalazł się w całkowicie nowym otoczeniu, co raczej nie ułatwia sprawy. Wierzę jednak, że Igor Milicić okaże się dobrym nauczycielem, który będzie również w stanie wykorzystać talent Słowaka dla dobra całego zespołu. Nikt nie spodziewa się, że Ihring będzie gwiazdą, ale na pewno jest w stanie pomóc drużynie.