Niespodzianki nie było i Anwil odniósł zwycięstwo w kolejnej odsłonie „Świętej Wojny”. Droga do tego celu nie należała jednak do łatwych. Trzeba przyznać, że Śląsk Wrocław zagrał bardzo ambitnie i przez długi czas „trzymał się w grze”.
Koszykarska „Święta Wojna”, czyli konfrontacja Anwilu ze Śląskiem Wrocław. Jeden z największych klasyków w historii PLK. Przez lata te mecze ekscytowały fanów w całej Polsce i decydowały o rozkładzie sił w naszej lidze. Przed obecnym sezonem wrocławianie wykupili „dziką kartę” i wrócili do elity, a tym samym powraca to legendarne starcie.
„Święta Wojna” obfituje w świetne historie i dlatego postanowiłem przypomnieć kilka z nich. Zestawienie jest w pełni subiektywne i skupiłem się na czasach, które sam doskonale pamiętam.
Anwil, po raz pierwszy w swojej bogatej historii, wygrał na tureckiej ziemi. W ubiegłym sezonie dzielnie walczyliśmy, ale nie udało się zdobyć Bandirmy. Przy kolejnym podejściu gospodarze jednak nam ulegli. Teksut przegrał na własnym parkiecie 86:87. Gra „Rottweilerów” może nie zachwycała, ale najważniejsza jest niezwykle cenna wygrana. Szczególnie że radziliśmy sobie bez kontuzjowanego Michała Sokołowskiego.
Wydawało mi się, że powtórzenie blamażu takiego jak z Treflem jest wręcz niemożliwe przez najbliższe kilka lat. Jak bardzo się myliłem… Anwil kolejny raz zaskoczył. Do Włocławka przyjechała ekipa HydroTruck Radom i zdobyła naszą twierdzę, która w obecnym sezonie bardziej przypomina „dom z papieru”. Znowu totalnie zawaliliśmy ostatnie minuty i mecz zakończył się wynikiem 78:82. Michał Sokołowski i Tony Wroten nie byli tego dnia do dyspozycji trenera, ale to nas nie usprawiedliwia w żaden sposób. Bez obrazy, ale takiego rywala, na własnym terenie, powinniśmy łatwo ograć niezależnie od okoliczności.
Anwil odniósł swoje drugie zwycięstwo w tegorocznej edycji Ligi Mistrzów. Do Włocławka zawitała belgijska ekipa Telenet Giants Antwerpia i musiała uznać wyższość „Rottweilerów”. Goście jednak dzielnie walczyli i spotkanie ostatecznie zakończyło się wynikiem 80:71.
O to właśnie chodzi! Do Włocławka zawitała ekipa z dolnych rejonów tabeli, GTK Gliwice, i zebrała „srogie baty”. Bez niepotrzebnej nerwówki, a za to z wyraźną dominacją. Tak powinno być za każdym razem, gdy ekipy tego pokroju odwiedzają Halę Mistrzów. Anwil zmiażdżył swoich rywali i zwyciężył aż 118:74.
Anwil gra znacznie poniżej przedsezonowych oczekiwań, więc wydawało się, że zmiany kadrowe są konieczne i właśnie dzisiaj „ruszyła machina”. Spodziewałem się, że zaczniemy od rozwiązania kontraktu (lub dwóch), a tymczasem klub zaskoczył i nowym „Rottweilerem” został Shawn Jones.
Hapoel Jerozolima na własnym terenie był zdecydowanym faworytem w starciu z Anwilem. Biorąc pod uwagę naszą ostatnią dyspozycję, to tylko cud mógł nas uratować. Tak się jednak nie stało, ale trzeba przyznać, że dzielnie trzymaliśmy się praktycznie przez trzy kwarty. Dopiero w ostatniej odsłonie gospodarze ostro odjechali i mecz zakończył się wynikiem 112:94.
Anwil kolejny już raz w obecnym sezonie zawiódł swoich kibiców. Graliśmy na wyjeździe ze Stelmetem Zielona Góra i po żenującej grze przegraliśmy 101:77. To była prawdziwa kompromitacja i wyraźny znak, że potrzebujemy zdecydowanych zmian.
Październik nie był dla nas łatwym miesiącem. Można powiedzieć, że przeżyliśmy zderzenie ze ścianą. Wielkie, przedsezonowe zapowiedzi zostały brutalnie zweryfikowane przez rzeczywistość. Ponieśliśmy brutalne porażki, a nawet jak wygrywaliśmy, to raczej bez większego blasku. W minionym miesiącu zanotowaliśmy dodatni bilans, ale i tak gra Anwilu, pozostawiała sporo do życzenia.
Z wyborem MVP za październik nie miałem jednak większego problemu. Na największe uznanie, w moich oczach, zasłużył Tony Wroten.