CO TO BYŁ ZA MECZ! CO TO BYŁA ZA SERIA! Na naszych oczach tworzy się piękna historia.
W pierwszym spotkaniu Stelmet Zielona Góra został przez nas zniszczony. To rozbudziło wielkie nadzieje w sercach włocławskich kibiców. Szybko jednak musieliśmy zejść na ziemię, bo w kolejnym spotkaniu to my zostaliśmy zdemolowani. Straciliśmy przewagę parkietu i sytuacja nie wyglądała zbyt ciekawie. W Zielonej Górze gospodarze dyktowali warunki gry, ale Anwil w cudowny sposób doprowadził do dogrywki. Mieliśmy wielką szansę, ale Stelmet miał Florence’a. Nasza sytuacja zrobiła się jeszcze gorsza, bo Mistrzom Polski wystarczało tylko jedno zwycięstwo. Potrafiliśmy się jednak podnieść w kolejnym spotkaniu wyjazdowym. Ponownie udało nam się narzucić warunki gry i wypracować sporą przewagę. Stelmet jednak pokazał charakter i doprowadził do wyrównanej końcówki, ale na szczęście Anwilowcy zachowali zimną krew.
Mnóstwo emocji i zwrotów akcji jak na jedną serię. Piąte i zarazem decydujące spotkanie przebiło jednak wszystko, co wcześniej widzieliśmy.
FOTO: Andrzej Romański / plk.pl
To ostateczne spotkanie można podzielić na dwa mecze. Pierwszy trwał jakieś 34,5 minuty, a drugi zaledwie ok. 5,5 minuty.
Bardzo szybko gracze Stelmetu stłamsili nasz zespół. Mimo że decydujący mecz grali na wyjeździe, to nic sobie z tego nie robili.
Ekipa Andreja Urlepa bardzo dobrze operowała piłką. Niezwykle skutecznie korzystali z naszych błędów przy podwojeniach. Odważnie również penetrowali, by w decydującym momencie oddać piłkę do lepiej ustawionego partnera. Wszystko nakręcał Łukasz Koszarek, który już po pierwszej kwarcie miał 7 asyst, a spotkanie zakończył z dorobkiem 7 punktów, 10 asyst i 4 zbiórek. Momentami Koszarek przypominał profesora, który przyjechał do Włocławka dać ostrą lekcję basketu naszym obwodowym. Niemiłosiernie nami kręcił.
Z podań Koszarka bardzo chętnie korzystali jego koledzy. Pod koszem rządził Boris Savović, a na obwodzie rewelacyjną skutecznością popisywali się Przemysław Zamojski oraz Martynas Gecevicius.
Z kolei Anwil był bardzo daleki od grania swojej koszykówki. Nie wiem, czy kolejny raz w historii, zostaliśmy przytłoczeni przez presję, czy może problem leżał gdzie indziej. Fakt jest taki, że oglądaliśmy to gorsze wydanie naszej drużyny. Brakowało wszystkiego. Nie graliśmy z determinacją, jaka jest wymagana na tym szczeblu. Brakowało pewności siebie, a każde nieudane zagranie to pogłębiało. Znowu notowaliśmy za dużo strat. Graczom Stelmetu pozwalaliśmy na zbyt wiele, a sami nie byliśmy w stanie niczym odpowiedzieć. Szukaliśmy swojej szansy w rzutach trzypunktowych, ale ich skuteczność była KATASTROFALNA i to nawet z zupełnie otwartych pozycji.
Obraz naszej gry wyglądał naprawdę bardzo źle. Stelmet budował swoją przewagę i kontrolował wydarzenia na parkiecie. Po trzech kwartach przegrywaliśmy różnicą 18-stu punktów. Jeśli dodamy to tego wizualną różnicę klas, która dzieliła obydwa zespoły, to nic dziwnego, że prawie nikt nie wierzył w triumf Anwilu. Zapowiadało się raczej na walkę o honor w IV kwarcie. Nawet ta walka wydawała się jednak trudna, bo na początku ostatniej odsłony nie poprawiliśmy swojej gry, a Stelmet jeszcze bardziej odskoczył. Z każdą kolejną sekundą wiara i nadzieja ulatywały coraz bardziej. Na 5,5 minuty przed końcową syreną było 55:72.
Igor Milicić nie zasłonił jednak twarzy rękoma, tylko postanowił jeszcze powalczyć. Mogło się wydawać, że to taka „walka z wiatrakami”, ale chorwacki szkoleniowiec poprosił o przerwę na żądanie. Co można powiedzieć swoim zawodnikom w tak beznadziejnej sytuacji? Milicić skupił się głównie na jednym zdaniu: „WE WANNA STEALS”. Chcemy przechwytów? No spoko. Brzmi łatwo, ale przy dotychczasowym obrazie gry można było jedynie delikatnie uśmiechnąć się pod nosem. Teraz jednak te wszystkie uśmieszki są tylko historią, a zdanie naszego szkoleniowca stało się już włocławską legendą.
CO TAM SIĘ WYDARZYŁO?!
Ta przerwa zmieniła WSZYSTKO. Milicić swoim spojrzeniem chyba zaszczepił w koszykarzach waleczność, której brakowało od początku spotkania. Zaczęliśmy grać niesamowity pressing, który przynosił efekty! Stelmet po prostu się pogubił i wiele piłek padło naszym łupem. Co więcej, odzyskaliśmy luz w ataku, a nasze rzuty zaczęły wpadać do kosza. Totalna przemiana Anwilu w niespodziewanym momencie! Nic nie było dla nas stracone, a nasza waleczność wskoczyła na nowy poziom. Każda udana obrona i każde trafione rzuty tylko nas nakręcały. Każde zdobyte punkty niwelowały przewagę i napełniały serca nadzieją. Anwil był jak żarłacz biały, który poczuł krew ofiary i nie zamierzał odpuszczać.
Co na to Stelmet? Ekipa Urlepa strasznie się w tym pogubiła. Chyba wszyscy byli już za bardzo wyluzowani i nie spodziewali się takiego przebudzenia Anwilu. Nie potrafili poradzić sobie z naszą agresywną obroną. Mieli duże problemy, żeby przeprowadzić piłkę na drugą połowę. Byli tak zszokowani, że nie potrafili nic zmienić w swojej grze. Sami pchali się do paszczy lwa. Taka pogoń nie mogła mieć innego zakończenia i wyszarpaliśmy ten mecz!
To pokazało naszej ekipie, że gracze Stelmetu też są tylko ludźmi i można ich ugryźć. Genialna obrona Anwilu, szybki i pewny atak oraz niepowodzenia rywali doprowadziły do tego, że cud stał się faktem! Ten mecz będzie wspominany przez lata i jeśli chcecie zarazić kogoś pasją do koszykówki, to lepszego materiału nie znajdziecie.
Na pewno od samego początku mieliśmy świadomość, jaka jest stawka tego meczu. Nie mogliśmy jednak wejść na poziom wymagany na tym etapie. Jedynie Kamil Łączyński od początku do końca wykazywał niesamowite zaangażowanie. Wojownik, który dwoił się i troił. Sam nie był w stanie pociągnąć gry Anwilu, ale za jego sprawą walka w ostatnich minutach miała jeszcze sens. Podczas tej wielkiej pogoni też odegrał niesamowitą rolę. Był nakręcony jak jakiś robot. W ostatnich sekundach dokonał czegoś niesamowitego. Prowadziliśmy jednym punktem i rzutu z półdystansu nie trafił Hosley. Wówczas „Łączka” wyrósł jak z podziemi. Nie wiem, jak on tam się znalazł, ale zdołał zebrać piłkę. Niesamowite serce kapitana! To chyba jedna z ważniejszych, jeśli nie najważniejsza, zbiórka sezonu. Kamil, dla mnie jesteś bohaterem!
„Play-Off to czas weteranów”? Jeśli nie zgadzacie się z tym hasłem, to zapytajcie o zdanie Quintona Hosley’a. Czym mecz dłużej trwał, to Amerykanin lepiej grał. Ta genialna defensywa w głównej mierze była właśnie jego zasługą. Od kiedy tylko pojawił się w Anwilu, to dał się poznać jako świetny obrońca. Mam jednak wrażenie, że tym razem wyniósł grę defensywną na jeszcze wyższy poziom. Jeśli chodzi o jego dyspozycję po przeciwnej stronie parkietu, to również zaszła jakaś niesamowita metamorfoza. Wielokrotnie podczas sezonu powtarzałem: „Hosley niech broni, zbiera i podaje, ale niech nie rzuca”. W półfinałach zaczął jednak powoli się rozkręcać, a w decydującym starciu przypomniał sobie najlepsze lata. Wiedział, kiedy rzucać, a kiedy lepiej zastosować inne rozwiązanie. Co do samego rzutu, to był niezwykle pewny i spokojny. Hosley rzucił 22 punkty na skuteczności 8/11 z gry i został naszym najlepszym strzelcem. Proszę Państwa, czapki z głów przed Panem Koszykarzem Quintonem!
Występ „Q” najlepiej podsumował Adam Romański podczas transmisji telewizyjnej: „Hosley zabił zamordował Stelmet”. Ciężko się z tym nie zgodzić.
W odrabianiu strat ważną rolę odegrał również Ivan Almeida. „El Condor” przez większą część spotkania pokazał nam twarz, której bardzo nie lubimy. Podejmował bardzo słabe decyzje na parkiecie. Był niepewnym punktem zespołu zarówno w ataku, jak i obronie. W takich meczach od MVP trzeba po prostu wymagać więcej. To właśnie Almeida miał pociągnąć nas do wielkiego finału. Przez wiele minut nic na to nie wskazywało, ale w decydującym momencie „El Condor” odleciał. Nagle poczuł swoją moc. Trafił trzy rzuty z dystansu, które wyrządziły wielką krzywdę Stelmetowi. W obronie też był niezwykle aktywny i napsuł sporo krwi podopiecznym Urlepa. Jak można ocenić ten występ Almeidy? Najlepiej skomentował to trener Milicić na pomeczowej konferencji: „faceta poznaje się po tym, jak kończy, a nie zaczyna”. Tyle w temacie!
Po końcowej syrenie we Włocławku zapanowała istna euforia. Setki kibiców wbiegło na parkiet, aby świętować ten historyczny sukces z drużyny. To tylko obrazuje jaki poziom fanatyzmu jest we włocławskich kibicach i jaka panuje tęsknota za sukcesem. W swojej historii zbyt wiele razy „graliśmy jak nigdy, a przegrywaliśmy jak zawsze”. Zbyt wiele razy stawaliśmy przed wielką szansą, aby rozbić się o ścianę presji. Zbyt wiele razy wśród rywali ktoś miał akurat „dzień konia”. Przez niemal 35 minut tego starcia zapowiadało się na „powtórkę z rozrywki”. Anwil jednak dokonał CUDU i wyrwał mecz, który wydawał się już niemożliwy do wyrwania. Jest się z czego cieszyć! Wierzę jednak, że to nie jest nasze ostatnie słowo w obecnym sezonie i pod wodzą Igora Milicicia sięgniemy po jeszcze więcej. Ten klub, to miasto i kibice po prostu zasługują na odwrócenie kart przekornego losu.
BO NASZ ANWIL NAJLEPSZY W POLSCE JEST!!!!!!!!!!!!!!!!!!
2 odpowiedzi do “ANWIL W FINALE!!!!!!!!!”