Droga przez mękę w Lublinie

Podczas pierwszej rundy graliśmy ze Startem Lublin w okolicach Halloween. Z racji tego, że to „święto strachu”, to nasi koszykarze zafundowali nam 10 minut niepokoju. Jak w takim razie nazwać sytuację z meczu rewanżowego? Cały czas trzęsą mi się ręce i nie wiem jak się do tego odnieść. Trzy dogrywki uwieńczone zwycięstwem… Alfred Hitchcock byłby dumny…

Almeida LewisFOTO: http://lublin.eska.pl
Ivan Almeida i Chavaughn Lewis

Od początku mecz w Lublinie nie układał się po naszej myśli. Grało nam się ciężko. Mam wrażenie, że kolejny raz w tym sezonie zlekceważyliśmy teoretycznie słabszego rywala i graliśmy ze zbyt dużą nonszalancją. Mieliśmy spore problemy z koncentracją i wszystko wykonywaliśmy tak trochę w stylu „na pół gwizdka”. Sporo nieprzygotowanych akcji w ataku i niezbyt szczelna obrona to najlepsza charakterystyka naszej gry.

Mimo to cały czas liczyłem, że w końcu jednak przyciśniemy i odskoczymy rywalom. Start nie miał fenomenalnego dnia i nie prezentował koszykówki z innej planety. Przeczekałem z takim nastawieniem trzy kwarty i myślałem, że czwarta będzie właśnie dla nas. Tak też się zapowiadało. Uaktywnił się wówczas Ivan Almeida i wydawało się, że swoimi trójkami przejął ten mecz. Na 2 minuty przed końcem prowadziliśmy 63:73. Wydawało się, że to bezpieczna przewaga… Nic jednak bardziej mylnego! Co tam się wydarzyło? Cały czas nie mam zielonego pojęcia. W jakiś dziwny sposób pozwoliliśmy gospodarzom doprowadzić do dogrywki. Tak, my pozwoliliśmy. Start nie zrobił nic szczególnie wielkiego. To my sami rzucaliśmy sobie kłody pod nogi i mało brakowało, a zaliczylibyśmy przez nie mocny upadek.

„OK, stało się. Nie można dramatyzować, tylko trzeba wziąć się w garść. Nie udało się w czwartej kwarcie to na pewno uda się w dogrywce” – takie myśli chodziły mi po głowie. Wydawało się, że mogą okazać się trafne, bo naprawdę dobrze weszliśmy w dodatkowy czas gry. Niestety… nastąpiła powtórka z wątpliwej rozrywki, bo kolejny raz nie potrafiliśmy przycisnąć rywali. To zaowocowało drugą dogrywką!

To był moment, gdy moja głowa oczyściła się z wszelkich myśli dotyczących tego meczu. Pojawiły się tylko emocje w stylu złości i strachu. Negatywne odczucia znalazły poparcie w wydarzeniach na parkiecie. Tym razem wydawało się, że to Start jest stroną dominującą, ma w sobie więcej pozytywnej energii i zamknie ten mecz na swoich warunkach. Nie potrafili jednak tego zrobić. Po wielkich męczarniach udało nam się doprowadzić do trzeciej dogrywki!

To był wreszcie fragment gry, gdy nasze ataki miały energię i swego rodzaju luz. Obrona cały czas kulała, ale ostatecznie doprowadziliśmy do pozytywnego zakończenia w tym horrorze… Start chyba nie chciał wygrać tego meczu, bo w decydującej akcji Michał Nowakowski miał tyle miejsca pod koszem, że można było tam tirem zaparkować.

To był pierwszy mecz w tym sezonie, gdy swoją grą wręcz irytował mnie Ivan Almeida. „El Condor” swoimi „trójkami” w czwartej kwarcie mógł nam zapewnić zwycięstwo, ale w kolejnych etapach spotkania popełniał zbyt dużo błędów. Z jednej strony jego statystyki prezentują się całkiem dobrze (25 pkt, 8 zb i 6 as), ale jest jeszcze druga strona medalu. Almeida rzucał ze skutecznością 8/21, czyli jakieś 38% oraz popełnił aż 7 strat. To nie był jego mecz, a za wszelką cenę chciał zostać bohaterem. Oddawał wręcz wymuszone rzuty oraz w dziecinny sposób tracił piłki. Przez dwie ostatnie minuty czwartej kwarty oraz trzy dogrywki zanotował 3/11 z gry!

Taka gra nie przystoi liderowi pierwszej drużyny PLK oraz kandydatowi na MVP tejże ligi. Dobrze, że zdobył punkty na miarę drugiej dogrywki, bo w innym przypadku ocena jego występu byłaby jeszcze bardziej ostra. Plusem jest również wsad, którym otworzył trzecią odsłonę czasu dodatkowego. Jak nie jest efektywny to niech będzie chociaż efektowny ;).

Jeśli chodzi o pozytywy, to dobre wrażenie wywarł Jarosław Zyskowski. Widać było, że czuje się pewnie na parkiecie i ma nieźle skalibrowany celownik. Jego dorobek to 13 punktów. Takiego „Zyzia” właśnie potrzebujemy. Gwiazdą nie jest i nie będzie, ale musi dokładać te swoje cegiełki, a nie chować się w cieniu kolegów.

Ze swojej pracy zadowolony może być również Josip Sobin. Dorobek Chorwata to 13 punktów8 zbiórek. Jak już otrzymał piłkę dość blisko obręczy, to niemal zawsze znajdował sposób, żeby wepchnąć ją do kosza.

Bardzo aktywny w ataku był Quinton Hosley. Jak już zdążył nas do tego przyzwyczaić, w defensywie to prawdziwa ściana, ale tym razem był również bardziej pobudzony po drugiej stronie parkietu. O wiele częściej niż dotychczas brał ciężar gry na siebie. Ostatecznie zdobył 18 punktów, ale skuteczność stanowczo do poprawy. Hosley rzucał na poziomie 5/15 z gry oraz 7/13 z wolnych. Na dodatek popełnił 5 strat wynikających ze zbyt dużej nonszalancji. Z tego powodu występ byłego reprezentanta Gruzji miał dwa oblicza i ciężko wystawić jednoznaczną ocenę.

Jakub Wojciechowski zagrał tak, jak już nas wszystkich przyzwyczaił. Powiększa nasze możliwości ofensywne, ale w obronie jest niczym tyczka. Aż dziw bierze, że zawodnik o takich warunkach fizycznych jest taką słabą przeszkodą dla podkoszowych drużyny przeciwnej. W sumie nic nowego więc do zakończenie sezonu chyba nie będę już więcej tego komentował.

Swój drugi mecz w Anwilu rozegrał Mario Ihring. Tym razem spędził na parkiecie 5,5 minuty. Słowak na pewno się stara i na razie tylko tyle można powiedzieć o jego grze. Widać jeszcze brak zrozumienia z kolegami. Mam nadzieję, że jeszcze zostanie odpowiednio wkomponowany w zespół, bo cały czas potrzebujemy drugiego rozgrywającego. Zresztą dziwne, żeby chłopak, który grał we włoskiej lidze prawie 12 minut w meczu, we Włocławku został przyspawany do ławki.

Dziwne jest to, że przy swojej głębi składu toczyliśmy śmiertelny bój z ekipą, którą swoją grę opierała na trzech zawodnikach. Chavaughn Lewis rzucił nam 30 punktów, James Washington 23, a Marcin Dutkiewicz 22. To trio swoimi, często szalonymi, akcjami dostarczyło ponad 77% wszystkich punktów Startu. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby ekipa z Lublina więcej grała pod kosz…

Martwi mnie jeszcze jedna rzecz. Przez całe spotkanie brakowało nam świeżości, a stoczyliśmy 55 minutowy bój o każdy centymetr parkietu. A już w niedzielę podejmujemy drużynę ze Szczecina. Niektórzy nasi zawodnicy cały czas mają problem z urazami, a byli aż nazbyt eksploatowani. Na pewno zdołamy zregenerować się do najbliższego meczu?

W tym całym „lublińskim horrorze” najważniejsze jest to, że odnieśliśmy zwycięstwo. To był mecz, który w pewnym momencie wręcz powinniśmy przegrać. Mimo to postawiliśmy na swoim. Jeśli to jest nasz dołek, a my i tak „idziemy do przodu”, to chyba jakiś mały powód do radości. Oby tylko to nie był zwiastun większego dołu, który zapowiada upadek w Play-Off…

Jedna odpowiedź do “Droga przez mękę w Lublinie”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *