Tragiczny sezon 2014/2015 w wykonaniu Anwilu…

Nasz klub występuje w najwyższej klasie rozgrywkowej nieprzerwanie od sezonu 1992/1993. Przez wiele lat stanowiliśmy o sile PLK i odnosiliśmy liczne sukcesy nie tylko na „krajowym podwórku”, ale również w Europie. W całej swojej bogatej historii dotychczas tylko raz nie występowaliśmy w fazie Play-Off. Miało to miejsce w sezonie 2014/2015 i dzisiaj chciałbym przypomnieć te nieszczęsne dla nas rozgrywki, bo wszystko wskazuje na to, że obecna rzeczywistość ma wiele wspólnego z wydarzeniami sprzed sześciu lat…

Anwil Włocławek 2014/2015FOTO: Andrzej Romański / plk.pl

Preludium

W 2010 roku nasza ekipa zdobyła kolejne wicemistrzostwo Polski. Wówczas nikt nie przypuszczał, że na kolejny „krążek” będziemy musieli czekać aż kilka lat. Od tego wydarzenia można było zaobserwować pewien regres w Anwilu i to nie tylko w kwestii sportowej. Powoli dopadały nas również problemy organizacyjne – mniejsze pieniądze od sponsorów oraz długi. W sezonie 2013/2014 byliśmy wręcz zmuszeni sprzedać swojego najlepszego zawodnika. Takim sposobem Deividas Dulkys odszedł do tureckiej ekipy Tofas Bursa. W pewnym momencie nad klubem zawisło nawet widmo upadku, ale ten pożar na szczęście został ugaszony.

W takich niesprzyjających okolicznościach podchodziliśmy do sezonu 2014/2015. Te rozgrywki miały być dla nas przejściowe, ale i tak wszyscy oczekiwali zachowania pewnego poziomu i to nie powinno nikogo dziwić.

Budżetowe budowania drużyny

Wiadomo, że dobra prezencja sportowa cały czas była w naszym zasięgu, ale nie mogliśmy pozwolić sobie na nieprzemyślane wydawanie pieniędzy. Dlatego dla naszych działaczy ważne było budżetowe podejście do budowania drużyny. Takim sposobem szkoleniowcem Anwilu został Mariusz Niedbalski, który nie miał zbyt wielkiego doświadczenia w samodzielnym prowadzeniu ekstraklasowej drużyny. Wśród koszykarzy zakontraktowaliśmy takie nazwiska jak np. Chase Simon czy Deonta Vaughn, którzy według niektórych źródeł zarabiali wówczas lekko ponad 3000 $. Ten pierwszy Amerykanin ma dzisiaj status gwiazdy, ale te kilka lat temu miał za sobą zaledwie cztery mecze w barwach Siarki Tarnobrzeg i poważną kontuzję. Stąd taka niewygórowana wartość. W ówczesnym Anwilu jeden z najwyższych kontraktów miał Seid Hajrić, a jeszcze rok wcześniej jego zarobki były określane mianem przeciętnych.

Falstart…

Zmagania w sezonie 2014/2015 rozpoczęliśmy od wyjazdowego meczu z Polskim Cukrem Toruń. Dla „Twardych Pierników” był to wielki debiut w najwyższej klasie rozgrywkowej i to przeciwko lokalnemu oraz bardzo utytułowanemu rywalowi. Na nasze nieszczęście uczcili ten dzień zwycięstwem 85:74. Anwil długo był w grze, ale podczas najważniejszych momentów w poczynaniach „Rottweilerów” chaos wygrywał z poukładaną koszykówką. Często nie mieliśmy pomysłu na własne akcje, co było źródłem totalnie nieprzygotowanych rzutów lub strat (których mieliśmy aż 18 w całym meczu).

Po tej porażce pojawiła się spora nerwówka i presja w naszych szeregach. Trener Niedbalski nie potrafił zażegnać tych kryzysów, co pokazały kolejne spotkania.

W drugiej kolejce przegraliśmy u siebie z Asseco Gdynia. Na własnym terenie rzuciliśmy zaledwie 58 punktów przy skuteczności 3/26 z dystansu. Rywale zaaplikowali nam 67 „oczek” i to wystarczyło do odniesienia zwycięstwa z tak nieporadnym Anwilem.

W kolejnych meczach przyszły porażki z Rosą RadomKingiem Szczecin. Rozpoczęliśmy sezon od bilansu 0-4, a to był rezultat znacznie niższy od oczekiwań i możliwości naszej ekipy. W tamtych czasach na trybunach bardzo popularna była przyśpiewka: „GRAMY NIEDBALE, HEJ ANWIL GRAMY NIEDBALE”. Trzeba dodać, że niezwykle trafna. Pokłosiem takiego fatalnego falstartu było zwolnienie trenera Niedbalskiego. Nowym szkoleniowcem Anwilu został Predrag Krunić, który miał za sobą ciekawą karierę w Niemczech. Dla nas wszystkich to był powiew nowej nadziei.

Błędy i problemy kadrowe

Przy niższym budżecie, którym dysponowaliśmy w 2014 roku, każdy dobór zawodnika powinien być dokładniej przemyślany. W Anwilu nie do końca tak jednak było. Do dzisiaj nie potrafię w pełni zrozumieć obsadzenia pozycji rozgrywającego. Tę rolę w ekipie „Rottweilerów” mieli dzielić wspomniany już Vaughn oraz Arvydas Eitutavicius. Litwina dobrze już znaliśmy, bo reprezentował barwy naszego klubu w sezonie 2012/2013 i pozostawił po sobie dobre wrażenie. Kibice pozytywnie przyjęli ten transfer, bo to był taki sentymentalny powrót do zespołu. Brzmi znajomo… Vaughn i Eitutavicus mieli uzupełniać się na pozycji rozgrywającego, ale problem polegał na tym, że żaden nie był typowym rozgrywającym. Bardzo cierpiała na tym konstrukcja gry „Rottweilerów”. Wtrącę tylko, że to przypomina mi nasze obecne problemy. Przed bieżącymi rozgrywkami rozmawiałem z kolegą i żartobliwie wspomniałem, że brak typowego rozgrywającego przypomina mi budowę składu z 2014 roku. To naprawdę miał być tylko niewinny żart…

We wspominanym sezonie ważnym ogniwem Anwilu miał być również Brandon Brown. Amerykański podkoszowy ze sporym potencjałem, ale także trudnym charakterem. Przez całą swoją karierę zmieniał kluby „jak rękawiczki” i było blisko, aby Anwil opuścił już na etapie przygotowań do sezonu. Trener Niedbalski dał jednak szansę temu zawodnikowi, ale zaledwie po dwóch spotkaniach ligowych cierpliwość osiągnęła swój limit. Brown patrzył na koszykówkę przez swój pryzmat i nie było szansy na dalszą współpracę, więc został odsunięty od zespołu. Tak naprawdę to samo sprowadzenie tego gracza było dużym błędem. Co gorsza, rozwiązanie umowy z Brownem przerodziło się w prawdziwą sagę, która odbiła się głośnym echem w koszykarskim światku. Agent koszykarza nie chciał ustąpić w żaden sposób, więc Amerykanin trenował indywidualnie, łącznie z bieganiem po stadionie „skoro świt”. Cała przepychanka trwała ponad półtora miesiąca!

W celu poprawy naszej sytuacji podkoszowej do Włocławka trafił Andrea Crosariol. Potężny środkowy z Włoch z ciekawą przeszłością był dla nas kolejną iskierką nadziei w tym trudnym okresie. Crosariol miał niezłe momenty, ale zbawcą Anwilu na pewno nie został, a większość kibiców zapamiętała tego centra ze względu na raczej nikłe zaangażowanie.

Anwil w 2014 roku to nie tylko błędne decyzje transferowe, ale również zwyczajny pech. Już podczas okresu przygotowawczego poważnej kontuzji doznał Piotr Pamuła. Nasz sztab szkoleniowy bardzo liczył na tego strzelca, więc jego umowa została renegocjowana i wszyscy czekali na wyleczenie urazu. Pamuła rzeczywiście wrócił na parkiet już w trakcie sezonu, ale rozegrał zaledwie dwa spotkania i znowu trafił do gabinetu lekarskiego. Tym razem kontrakt został już rozwiązany, a my straciliśmy bardzo cennego Polaka z rotacji.

Krunić bez cudów

Wróćmy do tego, co najważniejsze, czyli wyników osiąganych przez Anwil. Po zmianie szkoleniowca zadziałał efekt „nowej miotły”. Krunić w swoim debiucie poprowadził podopiecznych do efektownej wygranej w Starogardzie Gdański. Anwil pokonał Polpharmę aż 65:88. Dla mnie to był jasny znak – wracamy do gry!

Szybko nadszedł jednak „zimny prysznic”. Już w następnej kolejce do Włocławka przyjechał Trefl Sopot, który nas totalnie rozbił 56:87. W kolejnych meczach dzielnie walczyliśmy z mocnym Turowem oraz Stelmetem, ale faworyci byli poza zasięgiem „Rottweilerów”. Takim sposobem, z bilansem 1-7, spadliśmy na ostatnie miejsce w tabeli po raz pierwszy w historii!

Na szczęście w kolejnych spotkaniach prezentowaliśmy już wyższy poziom. Potrafiliśmy wygrywać ze słabszymi zespołami, ale cały czas nie potrafiliśmy unikać wpadek. Bardzo mocny cios przyjęliśmy w Gdyni, gdzie zostaliśmy wręcz zmiażdżeni 100:65. Bezradność Anwilu po prostu bolała… Od tamtego dnia nie ponieśliśmy jeszcze wyższej porażki na ligowych parkietach.

Po tej strasznej „wtopie” wszyscy chyba zrozumieli, że trener Krunić nie dokona jednak żadnych cudów. Bośniacki szkoleniowiec nie potrafił wydobyć potencjału z tak zbudowanej ekipy, która nie radziła sobie z presją, a przy nacisku rywala przestawała funkcjonować jako zespół. Podczas niektórych spotkań potrafiliśmy wypracować sobie wyraźną przewagę, ale gdy przeciwnik ruszał do odrabiania strat, to Anwil przechodził na nerwowe i zbyt indywidualne granie. Na naszych oczach doszło do pewnego upadku wielkiej marki. Przed Anwilem już nikt nie czuł strachu… Na mecze z Anwilem każdy wychodził „jak po swoje”…

Każdy kolejny tydzień przybliżał nas do końca sezonu, a forma „Rottweilerów” ciągle była sinusoidalna i daleka od oczekiwanej. Niespecjalnie pomógł nawet nowy zawodnik, czyli Hrvoje Kovacević. Niespodziewanie pokonaliśmy jednak aktualnego Mistrza Polski, czyli Turów Zgorzelec, 86:81. Niestety to nie był żaden przełom, bo zaledwie tydzień później zebraliśmy tęgie baty w Zielonej Górze. Anwil znowu był bezradny i przegrał ze Stelmetem aż 87:58. Osiągane wyniki oznaczały walkę o Play-Off niemal do samego końca. Pocieszający był fakt, że czekała nas seria meczów z teoretycznie słabszymi rywalami, których ogrywaliśmy w pierwszej rundzie. Warunek był jeden – brak jakichkolwiek potknięć.

Opuszczony sektor i kara finansowa

Potknięć miało już nie być, a tymczasem do Włocławka zawitał Start Lublin i bez problemu narzucił nam swoje warunki gry. Trzeba pamiętać, że ta ekipa walczyła wówczas tylko o utrzymanie. W postawie Anwilu brakowało waleczności, energii, a obrona pozostawiała wiele do życzenia. Dla najwierniejszych kibiców to było za wiele. Nie mogli patrzeć na taki brak zaangażowania swojej ukochanej drużyny, więc w ramach protestu sektor dopingujący opustoszał. „Rottweilery” zaliczyły później mały zryw, ale to było za mało, aby wyrwać ten mecz. Takim sposobem goście wygrali 85:89, a było to dla nich pierwsze, historyczne zwycięstwo w konfrontacjach z Anwilem.

Takim sposobem „Rottweilery” jeszcze bardziej skomplikowały swoją już bardzo skomplikowaną sytuację. Porażka ze Startem nie przeszła jednak bez echa. Nie tylko kibice osiągnęli limit cierpliwości. Ze względu na brak zaangażowania oraz niezadowalające wyniki prezes Arkadiusz Lewandowski nałożył karę finansową na zawodników, oraz sztab trenerski. Taka praktyka nie jest niczym nowym, ale w tym przypadku była dość szokująca, bo klub miał zaległości w płatnościach. Koszykarzy strasznie to zbulwersowało i rozpoczęli strajk. Bojkotowali treningi i pojawiło się nawet widmo, że nie pojadą na następny mecz do Słupska. Ostatecznie zagrali z Czarnymi, ale musieli uznać zdecydowaną wyższość rywali, którzy wygrali 85:71.

Mam wrażenie, że te sytuacje totalnie rozbiły drużynę od wewnątrz. Zespół od wielu tygodni był niepoukładany i walczył ze swoimi własnymi demonami. Atmosferę wokół klubu spowiły bardzo czarne chmury. Play-Off cały czas było realne, ale chyba mało kto wierzył, że w takich okolicznościach oraz przy takiej dyspozycji drużyny ten cel zostanie osiągnięty.

Wielka czystka

Atmosfera w Anwilu przypominała grobową, a szansa na kwalifikację do ósemki pozostała już tylko matematyczna. Wtedy wkroczyła Rada Nadzorcza z prezydentem miasta, Markiem Wojtkowskim, na czele. Efektem było istne trzęsienie ziemi. Zespół „Rottweilerów” opuścili Hajrić, Crosariol, Eitutavicius oraz trener Krunić. Powodem tej szokującej decyzji był brak stylu oraz zaangażowania. W Anwilu po prostu nie tolerujemy takiej postawy. Włodarze stracili już nadzieje i przestali wierzyć w jakąkolwiek poprawę. Tym samym sezon został oficjalnie poddany, a biała flaga zawisła nad naszym klubem.

Największym zaskoczeniem była obecność Hajricia wśród tych „czterech banitów”. Chodziło przecież o zawodnika związanego z Włocławkiem od wielu lat, którego ramię przyozdabiał tatuaż z logo klubu. Co więcej, Hajrić nosił opaskę kapitana. Sentyment nie miał jednak znaczenia przy tak ekstremalnym działaniu. Nawet koledzy z drużyny przyznawali, że Seid, choć sympatyczny, to nie uniósł „ciężaru opaski” w tych trudnych czasach.

Z jednej strony zawsze optuję za walką do samego końca, bo to w sporcie popłaca. Z drugiej jednak strony „Rottweilery” były wówczas totalnie rozbite od środka. Nie przypominaliśmy drużyny. Problemem Anwilu tkwił wówczas nie tylko w słabych wynikach sportowych, ale również, a właściwie przede wszystkim, w atmosferze wewnętrznej. Za dużo było w tym wszystkim „złej energii”, do czego doprowadził szereg złych decyzji. Działania Rady Nadzorczej miały na celu choćby częściowe posprzątanie tego bałaganu nawet za tak wysoką cenę, jaką było odpuszczenie iluzorycznej walki o Play-Off.

Woźniak na dogranie sezonu

Po „wielkiej czystce” nie było już presji, oczekiwań, emocji czy wymagań. Pozostał jedynie smutek i wiele pytań bez odpowiedzi. Sezon trzeba było jeszcze dograć, bo do końca pozostawało pięć spotkań. Kadra Anwilu była mocno okrojona, a na pokładzie tej tonącej łajby brakowało nawet pierwszego trenera. Tę rolę ostatecznie przyjął Marcin Woźniak. Sytuacja nie była sprzyjająca, ale była w tym spora szansa dla tego młodego szkoleniowca. Debiut w roli pierwszego trenera to zawsze ważne wydarzenie w karierze.

Po latach Woźniak przyznał, że nie chciał wprowadzać drastycznych zmian w systemie drużyny. Co więcej, na samo zakończenie rozgrywek opuścił nas Vaughn, który otrzymał ciekawą ofertę na dokończenie sezonu we Francji, a nikt w klubie nawet nie pomyślał, aby blokować tę transakcję. W takich okolicznościach oraz z tak wąską rotacją nie można było oczekiwać pozytywnych wyników. Pod wodzą Woźniaka nie wygraliśmy żadnego meczu i ostatecznie, z bilansem 10-20, zajęliśmy 12 miejsce w tabeli. Tak dobrnęliśmy do zakończenia najgorszego sezonu w historii włocławskiej koszykówki…

Przyczyny i małe pozytywy

Przyczyn tak tragicznych rozgrywek w wykonaniu Anwilu należy szukać jeszcze przed rozpoczęciem zmagań. Budżet nie pozwalał nam na budowaniu składu z myślą o medalach, ale i tak można było wyciągnąć znacznie więcej. Problem tkwił w nietrafionym doborze personelu i nie mam na myśli wyłącznie zawodników. We Włocławku powstała ekipa bez charakteru. Brakowało chemii, a to przecież ważny budulec każdej drużyny. Już po inauguracyjnej porażce w Toruniu pojawiła się wielka presja, nad którą nikt nie potrafił zapanować. Ani trener Niedbalski, ani trener Krunić. Woźniaka nie można do tego mieszać, bo wstąpił dopiero na zgliszcza. Każda porażka pogłębiała mentalny marazm naszej ekipy. Pojedyncze i drobne sukcesy tylko przykrywały prawdziwe problemy wewnętrzne.

Sytuację w Anwilu idealnie określił Konrad Wysockiposezonowym wywiadzie (rozmowa przeprowadzona przez dobrze nam znanego Michała Fałkowskiego):

Wiesz, my nigdy tak naprawdę nie byliśmy drużyną. Mieliśmy chłopaków, którzy indywidualnie dużo umieją, ale razem nie chcą grać. Sportowo, umiejętnościami też zespół był mocny, na pewno na play-off, może wyżej. Charakterologicznie jednak nie mogło to się udać. Za mało ludzi z pasją, a za dużo tych, którzy chcą grać i zarabiać kasę.

Ciężko dostrzec pozytywy w tym tragicznym sezonie. Takim było na pewno wspominane pokonanie Turowa Zgorzelec, czyli aktualnego Mistrza Polski. Wówczas raczej mało kto tego oczekiwał. Z zawodników najlepsze wrażenie pozostawili po sobie Wysocki oraz Simon. Były reprezentant Niemiec niemal zawsze zostawiał serce na parkiecie i do samego końca zachował swój profesjonalizm. Z kolei Amerykanin przychodził do nas jako „człowiek zagadka”, a wyrósł na najlepszego strzelca. Możliwe, że dla Simona ten nieszczęsny sezon był bardzo cennym doświadczeniem, które pozwoliło w przyszłości ukształtować bogatą karierę.

Historia lubi się powtarzać…

Sezon 2014/2015 chciałem wyrzucić ze swojej pamięci. Żaden fan Anwilu nie był przyzwyczajony do takich standardów. Naprawdę liczyłem, że taka historia nigdy nie zostanie już powtórzona. Miałem nadzieję, że wówczas wszyscy otrzymaliśmy bardzo cenną lekcję, która pozwoli uniknąć podobnych błędów w przyszłości.

Niestety… Obecnie trwają rozgrywki 2020/2021 i wszystko wskazuje na to, że to będzie kolejny rok, o których wszyscy będziemy chcieli jak najszybciej zapomnieć. Pisząc ten tekst, uświadomiłem sobie, ile wspólnych mianowników można znaleźć z wydarzeniami sprzed 6-7 lat. Pewne błędy zostały powielone, a efekt widać spoglądając na tabelę. Różnica jest jednak taka, że nasz obecny budżet pozwalał mierzyć w medale, a wygląda na to, że nawet udział w Play-Off pozostanie dla nas niespełnionym marzeniem…

Jak feniks z popiołów!

W 2015 roku sytuacja Anwilu nie była ciekawa. Problemy finansowe i najgorszy sezon w historii nie pozwalały raczej patrzeć z optymizmem w przyszłość. Tymczasem do naszego klubu trafiły osoby, które były w stanie przywrócić magię włocławskiej koszykówce i to przy zbliżonych środkach finansowych. To był idealny nawóz do wielkich sukcesów w kolejnych latach. Wierzę, że tym razem będzie podobnie i jeśli nawet nie uratujemy bieżącego sezonu, to w przyszłym powrócimy do gry o wysoką stawkę niczym feniks z popiołów! Szczególnie że teraz warunki do odbudowany będą bardziej sprzyjające niż przed sześcioma latami.

Włocławek oddycha koszykówką, więc ten cudowny sport musi tutaj żyć na najwyższych obrotach!

Na zakończenie kolejny raz przytoczę, ze wspomnianego już wywiadu, słowa Wysockiego na temat przyszłości Anwilu:

Klub z tak wielką historią zawsze się podniesie. Potrzeba tylko czasu.

Tego się trzymajmy!

2 odpowiedzi do “Tragiczny sezon 2014/2015 w wykonaniu Anwilu…”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *