Mirosław Noculak: Kibic i tak pozostanie najważniejszy

Mirosław Noculak to doskonale znana postać w środowisku koszykarskim. Młodsi fani mogą nie pamiętać, ale ten szkoleniowiec prowadził w przeszłości nasz zespół. Miało to miejsce w latach 1990-1992. To były czasy przed awansem do najwyższej klasy rozgrywkowej. Można śmiało stwierdzić, że trener Noculak należał do wąskiego grona osób, które budowały poważną koszykówkę we Włocławku.

Przeprowadziłem krótką rozmowę z trenerem na temat tych pionierskich działań, zarządzaniu klubem, współpracy z „trudnymi charakterami” oraz bieżących problemach Anwilu.

Mirosław NoculakFOTO: Piotr Pędziszewski/Trojmiasto.pl

Od wielu lat koszykówka we Włocławku jest jak religia. Sam często mówię, że nasze miasto oddycha tym pięknym sportem. Jak to wyglądało w czasach, gdy Pan tutaj pracował? Już wtedy można było zaobserwować spore zainteresowanie?

– Ja grałem w koszykówkę we Włocławku, bo chodziłem tutaj do technikum chemicznego. Koszykówka we Włocławku zawsze była i to na takim „swoim” poziomie, zbliżonym do obecnej II ligi. Kujawiak awansował nawet na jeden sezon na wyższy poziom rozgrywek. Razem ze mną koszykówkę we Włocłavii trenowali m.in. Andrzej Dulniak oraz Artur Radke, ojciec koszykarza Huberta. Ten pierwszy, po jakimś czasie, na przełomie lat 80. i 90., zaczął zajmować się biznesem. Zarobił trochę pieniędzy i postanowił zrobić coś poważnego z koszykówką, bo jego marzeniem zawsze było granie w Pucharze Koracia. Powołał mnie do tego projektu razem ze Zbigniewem Polatowskim. Wówczas jeszcze nie wiedzieliśmy, jak włocławianie zareagują na koszykówkę.

Zorganizowaliśmy jednak niesamowitą promocję. Jak na poziom ówczesnej III ligi (dzisiejszej II), to było coś niesłychanego. Taki poziom rozgrywek nie wzbudzał zainteresowania w skali ogólnopolskiej, a na nasz temat prasa pisała bardzo ochoczo. Był taki mecz z Górnikiem Konin i nie wiem, czy to nie był kluczowy moment dla popularności koszykówki we Włocławku. To było pierwsze spotkanie po trzytygodniowej przerwie świąteczno-noworocznej. W Koninie wygraliśmy bardzo wysoko i Górnik przyjechał do nas na rewanż. To spotkanie zgromadziło absolutny komplet albo nawet nadkomplet na trybunach włocławskiej hali. Wtedy powiedziałem do Andrzeja Dulniaka: „Widzisz, to jest właśnie ten moment, gdy zaczyna się popularność koszykówki we Włocławku.”. To był właśnie ten moment! Późniejszy awans do II, a następnie I ligi oczywiście jeszcze bardziej na to wpłynął. Dla tej popularności ważny jest również nieprzerwany pobyt w najwyższej klasie rozgrywkowej aż do dzisiaj, co jest wielkim osiągnięciem całej społeczności włocławskiej oraz tych, którzy starają się tym zarządzać.

Śmiało można powiedzieć, że to Pan był jednym z głównych twórców zespołu, który w wielkim stylu awansował do najwyższej klasy rozgrywkowej. Nie żałuje Pan, że po takiej wspaniałej drodze nie było możliwości poprowadzić drużyny jeszcze w PLK?

– Najważniejszy był Andrzej Dulniak, bo potrafił to wszystko zorganizować. O wszystkim decydowaliśmy we dwójkę, ale moja rola była stricte merytoryczna. Zbigniew Polatowski zajmował się wszelkimi sprawami organizacyjnymi, a Artur Radke doradzał w kwestiach formalno-prawnych. Nie było żadnego zarządu ani grona działaczy.

Pytanie na temat odejścia często jest mi zadawane. Andrzej Dulniak, kiedy podpisywał ze mną umowę, powiedział: „Słuchaj, wybudujemy Ci dom, bo zostaniesz tutaj do końca życia”. Ja zaproponowałem umowę na dwa lata, w której musiał być warunek, że strony zrobią wszystko, aby rok po roku awansować. Miałem świadomość, że to jest praca pionierska, bo tworzyliśmy wszystko od zera. Wiadomo, że w takich sytuacjach powstają ogromne napięcia, bo trzeba wprowadzić reżim oraz dyscyplinę w tworzeniu produktu. Tego ludzie nie lubią i było mnóstwo konfliktów na tym tle, również z zawodnikami. To było bardzo duże wyzwanie. Wiem, że gracze nie przepadali za mną w tamtym okresie, bo byłem bardzo wymagający w sprawach dyscypliny, oddania się pracy oraz porządku. Miałem świadomość, że jak jest już coś dobrze zbudowane, to pionierzy na ogół powinni odejść z takich miejsc, bo musi przyjść ktoś, kto będzie tym zarządzał w nowy sposób. W biznesie jest to sprawa znana, a to od początku było przedsięwzięcie biznesowe. To było pierwsze tego typu przedsięwzięcie na taką skalę w historii polskiej koszykówki. Znałem, czułem i rozumiałem te wszystkie mechanizmy. Dlatego wiedziałem, że we Włocławku nie zostanę. Nigdy nie żałowałem tego, bo od samego początku wiedziałem, że tak to będzie wyglądało.

Niektórzy trenerzy uważają, że liderzy oraz gwiazdy zespołów zasługują na bardziej przychylne traktowanie niż reszta zespołu, bo wówczas są bardziej efektywni na parkiecie. Jak do współpracy z „trudnymi charakterami” podchodził trener Mirosław Noculak?

– W sporcie mało jest „łatwych charakterów”. Zarządzanie takim kapitałem ludzkim to wielka sztuka. Nie uważam, że najlepszym graczom przysługują jakieś specjalne prawa, ale na pewno trzeba prowadzić politykę, w której tacy gracze będą dla zespołu, a nie przeciwko. To jest właśnie najważniejsze zadanie trenera, aby stworzyć spójną drużynę z tymi „trudnymi charakterami” skoncentrowanymi na własnym sukcesie. To są tak naturalne zachowania w tym środowisku, że trzeba umieć sobie z tym radzić. Bardzo trudne zadanie, ale również najbardziej pociągające w tej pracy. Przekonanie ludzi o absolutnie rozbudowanym ego oraz aspiracjach popartych talentem czy umiejętnościami, aby byli ważną częścią zespołu. Najlepiej pokazuje to dokument „The Last Dance” z Michaelem Jordanem. Tam można odnaleźć potwierdzenie moich słów, oczywiście przeniesionych na wyższe piętro poziomu sportowego, ale z działaniem tych samych mechanizmów.

Kiedyś nie było internetu, a media były o wiele słabiej rozwinięte. Czy to powodowało, że łatwiej było zapanować nad zawodnikami?

– To nie jest problem. Dopasowanie do otaczającego świata jest bardzo ważne. Po prostu trzeba umieć pracować z mediami, które mają ogromną siłę zdolną budować, ale też niszczyć. To jest sztuka, która wzbogaca warsztat trenerski w relacjach międzyludzkich i może mieć bezpośredni wpływ na relację z samymi zawodnikami. Trenerzy muszą być ostrożni oraz świetnie przygotowani do takich działań. Przykład z Włocławka to Marcin Woźniak, świetny szkoleniowiec ze znakomitym przygotowaniem do zawodu, ale wpadł w pewien wir medialnych działań. Niektóre konferencje prasowe to była jego porażka, bo nie wiedział jak się zachować w trudnych sytuacjach.

Igor Griszczuk od samego początki przejawiał aspiracje na wielką gwiazdę koszykówki z „trudnym charakterem”?

– Mówimy o bardzo skomplikowanej osobowości prawdziwego lidera z silnie rozwiniętym egotyzmem, ale w pozytywnym dla sportowca znaczeniu, bo działający niczym motor napędowy w pogoni za sukcesem. Moim zdaniem Igor miał taki problem fundamentalny, że przyszedł z ligi radzieckiej, która była wówczas jedną z najsilniejszych w Europie. Griszczuk grał w drużynie RTI Mińsk oraz drugiej reprezentacji ZSRR. Bez wątpienia prezentował wysoki poziom umiejętności. Igor był przekonany, że jak przyjedzie do drugoligowego klubu z Polski, to od razu będzie wielką gwiazdą, a okazało się, że osiągnięcie tego zajęło mu trochę czasu. Odbyliśmy kilka twardych rozmów, ale takie sytuacje zawsze występują w tej pracy. Warto zaznaczyć, że Griszczuk swoją karierą potwierdził coś, co jest niezwykle ważne, czyli przywiązanie do klubu, do miejsca, do barw. Oprócz jego niesamowitych umiejętności oraz talentu to też jest cecha kluczowa, która opisuje człowieka. Igor jest najlepszym symbolem rozwoju koszykówki we Włocławku.

W obecnych czasach chyba trudniej o takie przywiązanie?

– To wszystko zależy od charakteru, osobowości oraz warunków pracy. Włocławski klub cały czas jest w elicie, ma trzy tytuły mistrzowskie, więc to dowodzi, że jest dość stabilną organizacją. Jak pokazały jednak dwa ostatnie sezony – zmiany są zbyt duże. Moim zdaniem, aby utrzymać ciągłość pracy, należy zachować minimum 60% z poprzedniego sezonu. To nie miało miejsca i wiemy, do czego doprowadziło.

Idealny moment, aby przejść do następnego pytania, które wręcz muszę zadać… Dlaczego, w Pana ocenie, miniony sezon był tak tragiczny w wykonaniu Anwilu?

– Jednym zdaniem – złe zarządzanie. Dzisiaj trzeba być fachowcem we wszystkim. Trener musi być fachowcem w swoim fachu, a prezes musi wiedzieć jak zarządzać firmą, specyficzną, bo sportową. Cały mechanizm przedsiębiorstwa, którym jest zawodowy klub sportowy, musi odpowiednio funkcjonować. W cudzysłowie zawodowy, bo jeszcze nam daleko do zawodowstwa na miarę NBA czy ligi hiszpańskiej. Kwestia zarządzania i nic więcej.

Jeżeli ktoś uważa, że w klubie nie jest potrzebny dyrektor sportowy, to oznacza, że nie ma zielonego pojęcia o zawodowym sporcie. W Polsce praktycznie w ogóle nie ma dyrektorów sportowych, bo ludzie nie mają o tym żadnego pojęcia. Zarządzanie sportem w Polsce to jest często totalna amatorka. Jeśli prezes chciałby się czegoś nauczyć, to powinien wysłuchać rozmowy Jerry’ego Reinsdorfa, właściciela Chicago Bulls, z Jerry’m Krause we wspomnianym już dokumencie „The Last Dance”. Reisndorf powiedział wyraźnie – ja się nie znam na koszykówce, lubię koszykówkę, chcę mieć dobry zespół, chcę zdobyć mistrzostwo, a ty masz to zrobić. Krause to zrobił, bo wiedział jak tego dokonać. Nie osiągnął tego właściciel, tylko zatrudniony przez niego specjalista. W Polsce takie mechanizmy w ogóle nie występują! Krótko mówiąc, bardzo złe zarządzanie doprowadziło Anwil do tej sytuacji, a tłumaczenie tego jakimś okolicznościami to po prostu postprawda.

Pana słowa idealnie trafiają w zdanie wielu kibiców…

– Nie znam wypowiedzi kibiców, ale widać mają o tym pojęcie. Pewnego dnia napisałem na twitterze nawet coś takiego, żeby zarządzający nie spieprzyli tej sprawy, która jest budowana od 1990 roku i jest prawdziwą chlubą miasta. Ten klub to dziedzictwo całego miasta i tego nie można zmarnować. Nawet nie tylko w skali miasta, ale też ogólnopolskiej czy europejskiej. Trzeba mieć tego świadomość i trzeba potrafić tym zarządzać. Ja może unikam takiego sentymentalnego nastroju, ale czuję się częścią tego dziedzictwa, bo grałem we Włocławku jako koszykarz, a później byłem trenerem. Kibicem nigdy nie byłem, bo ja nie jestem kibicem żadnego sportu. Oglądam wszystko pod kątem analizy. Dlatego mój stosunek do całej sprawy jest merytoryczny.

Niedawno rozmawiałem z moim kolegą, kiedyś prowadziliśmy razem reprezentację kadetek, i padło słowo „merytokracja”. Za czasów PRL, gdy zaczynaliśmy kariery trenerskie, dominowała merytokracja, czyli powierzenie sportu ludziom, którzy mieli o tym pojęcie. Działacze byli społeczni, ale trenerzy dzięki tej merytokracji mieli bardzo silną pozycję. Nie taką jak teraz. Ta merytokracja była wówczas motorem napędu i rozwoju w warunkach specyficznych. Dzisiaj warunki są o wiele lepsze, ale merytokracji jest coraz mniej. Więcej jest za to dziwnych udziałów politycznych czy biznesowych. To powoduje, że ludzie, którzy widzieli dwa mecze i dali 5 zł na koszykówkę wiedzą więcej od trenerów. Dno kompletne… Przyczyna wielu sytuacji, jakich byliśmy świadkami we Włocławku oraz innych miejscach. Brak merytorycznej wartości działania w sporcie. To tyle na ten temat…

Myśli Pan, że włocławski kibic może spać spokojnie i drużyna szybko wróci do walki o najwyższe cele?

– Nie wiem… Zależy jakie decyzje podejmą właściciele klubu i kogo zatrudnią w roli nowego prezesa. Kibicom oczywiście życzę spokojnego snu (śmiech). Kibice są najważniejsi w tym sporcie. Mówiłem Andrzejowi Dulniakowi w 1991 roku: „My nie robimy tego dla Twojej firmy, dla zaspokajani moich trenerskich marzeń czy ambicji. Robimy to dla tych ludzi, którzy przychodzą na mecze. Oni są najważniejsi”. Trzeba też jednak pamiętać o zachowaniu właściwych proporcji. Nie można pozwolić kibicom na wtrącanie się w zarządzanie, co często ma miejsce szczególnie w piłce nożnej. Kibic i tak pozostanie najważniejszy, bo w sporcie zawodowym czy show-biznesie najważniejszy jest odbiorca. Wykonawca jest oczywiście fundamentem całego działania, ale to odbiorca jest kluczowy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *