Pan Kapitan

Kamil Łączyński zawsze istniał w mojej świadomości jako zawodnik z pewnym potencjałem, ale również wyraźnymi brakami. Był uważany nawet za całkiem spory talent polskiej koszykówki. Poważne granie zaczynał w Polonii Warszawa i był to całkiem obiecujący start. W 2007 roku został uznany za Najlepszego Młodego Zawodnika PLK. W późniejszych etapach kariery reprezentował jeszcze barwy takich klubów jak AZS Koszalin, KKK Krosno (zjazd do niższej ligi), Rosa Radom czy Polfarmex Kutno.

Wszędzie radził sobie całkiem solidnie, ale brakowało wyraźnego błysku czy wejścia ogólnej jakości gry na wyższy poziom. Na dodatek miał olbrzymie problemy z kontuzjami. To właśnie strasznie hamowało rozwój jego kariery. Obawiałem się nawet, że „Łączka” może być już stracony dla polskiej w koszykówki.

ŁączyńskiFOTO: Andrzej Romański / plk.pl
Łączyński – Mistrz Polski oraz MVP finałów

Przed sezonem 2015/2016 trener Igor Milicić, świeżo po objęciu posady w Anwilu, postanowił zaufać Łączyńskiemu i obsadzić Kamila w roli rozgrywającego. Panowie znali się wcześniej ze wspólnej gry w Koszalinie, więc ten czynnik miał zapewne duże znaczenie. Milicić zaszokował wówczas całą Polskę, że na tej niezwykle ważnej pozycji znalazł miejsce dla dwóch polskich graczy. Obok „Łączki” w drużynie znalazł się Robert Skibniewski.

Ciężko stwierdzić, który z polskich rozgrywających cieszył się większym zaufaniem trenera. Uważam, że Milicić umiejętnie stosował rotację. Minimalnie więcej minut na parkiecie spędzał „Skiba”, ale nie na tyle, aby uważać, że to on był pierwszą „jedynką”.

Taka koncepcja rozgrywających utrzymywała się w Anwilu jeszcze podczas sezonu 2016/2017. Nadszedł jednak dzień, gdy zarząd postanowił coś zmienić. W efekcie tego Skibniewski pożegnał się z naszym klubem, a w jego miejsce został sprowadzony James Washington. Amerykanin praktycznie zawsze wchodził z ławki, ale w tej sytuacji i tak było ciężko nazwać Łączyńskiego głównym mózgiem drużyny.

„Łączka” przez ten cały czas robił jednak postępy. Sztab szkoleniowy na pewno to zaobserwował. W związku z tym przed sezonem 2017/2018 Kamil został nie tylko naszym pierwszym rozgrywającym, ale przez znaczną część sezonu, jedynym nominalnym. Co więcej, został wybrany nowym kapitanem drużyny. Ten wybór nie mógł nikogo dziwić. Dla Łączyńskiego był to już trzeci sezon we Włocławku. Ważniejsze jednak, że pod względem charakteru doskonale pasował do tej roli. Już podczas wcześniejszych rozgrywek można było zaobserwować, że „Łączka”, zdecydowanie częściej niż inni, przemawia do zespołu i stara się motywować. Dlatego ten wybór był wręcz oczywisty.

Po tragedii w Play-Off 2017 pozostawienie Łączyńskiego w zespole budziło duże kontrowersje. Podobnie zresztą jak trenera Milicicia. Ostatecznie ten duet pozostał we Włocławku, ale znaleźli się na pewno pod wnikliwą obserwacją sympatyków Anwilu. „Łączka” robił postępy, ale cały czas powierzenie temu koszykarzowi niezwykle odpowiedzialnej roli rodziło wielki znak zapytania. Wszelkie braki starał się maskować walecznością i determinacją. Te cechy zawsze były u niego na niezwykle wysokim poziomie, a wraz z nabieranym doświadczeniem, jeszcze bardziej były zauważalne.

Cały czas wydawało się jednak, że Łączyński pewnego poziomu nie przeskoczy. Moim zdaniem, gdy był na parkiecie, to Anwil grał lepiej. Można było jednak usłyszeć, że „Łączka” jest najsłabszym ogniwem w ekipie Milicicia. Głosy „specjalistów” mówiły, że Anwil to dobra drużyna, ale z takim rozgrywającym nie ma co liczyć na sukces.

Ja widziałem Łączyńskiego w roli typowego egzekutora z dystansu. Nasz kapitan pokazał w przeszłości, że potrafi trafiać ważne rzuty. W czasie sezonu całkowicie jednak zgubił swoją skuteczność. Cały czas walczył i dawał z siebie wszystko na parkiecie, ale mało miał do zaoferowania umiejętności czysto koszykarskich. Optycznie gra Anwilu wyglądała lepiej, gdy przebywał na parkiecie, ale sam nie potrafił niczym specjalnym błysnąć.

Nadszedł jednak czas Play-Off. Cały Anwil, łącznie z Łączyńskim, musiał wejść na wyższy poziom, aby nie powtórzyć wpadki z zeszłego roku. Pierwsza runda z Turowem Zgorzelec przebiegła wręcz koncertowo. „Łączka” też wzbił się na zdecydowanie wyższy poziom. Był prawdziwym zabójcą na obwodzie. W trzech meczach zanotował rewelacyjne 9/10 za trzy. Coś, co niedawno wydawało się marzeniem, stało się nagle rzeczywistością. Sytuacja napawała optymizmem przed półfinałem ze Stelmetem Zielona Góra.

Konfrontację z byłym Mistrzem Polski wszyscy doskonale pamiętamy. To była istna próba walki i charakteru. Okazaliśmy się stroną zwycięską dzięki niesamowitej determinacji. Łączyński odegrał w tym dość istotną rolę. Niejednokrotnie dzięki swojej nieustępliwości ciągnął grę całego zespołu. Był niezwykle aktywny zarówno w obronie, jak i ataku. Widać było u niego niesamowitą wolę zwycięstwa oraz zaczęły wpadać naszemu kapitanowi wręcz niesamowite rzuty.

Stelmet udało się odprawić, ale w finale czekała nas wcale nie łatwiejsza przeprawa ze Stalą Ostrów Wielkopolski. Było trudniej, niż wielu myślało. Znowu główną rolę odgrywał nasz włocławski charakter, który nie pozwalał wątpić nawet w najtrudniejszych momentach. W takiej sytuacji świetnie odnajdywał się Łączyński. Ten chłopak kocha czas, gdy trzeba zostawić całe serce na parkiecie. „Łączka” to po prostu ma i jako świetny kapitan podkręcał resztę zespołu do podobnych poświęceń. Największy ogień rozkręcił jednak w dwóch ostatnich spotkaniach sezonu. Trafiał wręcz magiczne rzuty, które pozwoliły nam poczuć smak złota. W szóstym meczu finałowym ta sztuka nie wychodziła mu przez trzy kwarty. Cierpliwie jednak cały czas szukał swojego rzutu. Odpalił, gdy było to najbardziej potrzebne. Trafił niesamowite „trójki”, które pozwoliły Anwilowi osiągnąć wielki triumf.

To był wielki popis strzelecki wielkiego kapitana. Nigdy nie odpuszczał i został wyróżniony nagrodą MVP finałów. W ostatnich latach naprawdę niewielu naszych rodaków zasłużyło na takie wyróżnienie.

To jest moment, gdy Łączyński znalazł się na szczycie. Jego historia to dobry materiał na scenariusz filmowy. Kino lubi takie opowieści. Talent, nękany kontuzjami, zahamowany rozwój, brak szans na zaprezentowanie umiejętności, brak wiary i poparcia większości sympatyków koszykówki. Mimo to ciężką pracą i niezłomnym charakterem udowodnił, że można osiągnąć szczyt. Na każdym kroku było widać, że strasznie zależy mu na tym sukcesie i dlatego nie odpuszczał nawet na moment. Głosy mówiły: „z (takim) polskim rozgrywającym nic się nie ugra”. A „Łączka” pokazał, że można jak najbardziej coś ugrać, a ten polski rozgrywający może wcale nie odstawać od zagranicznych gwiazd, tylko odgrywać wręcz kluczową rolę.

Wspomnę jeszcze o tej opasce kapitańskiej. Łączyński w pełni zasłużył na takie wyróżnienie. Jest typem gracza, dla którego wręcz wymyślono taką funkcję. Trzymał cały zespół i nakręcał do jeszcze wielkiej walki. Możemy być dumni z takiego kapitana, bo naprawdę mało jest zawodników z takim charakterem.

Teraz „Łączka” siedzi sobie wygodnie na szczycie i spogląda na resztę. Ten sezon bez wątpienia był dla niego wyjątkowy. W końcówce zaliczył taki błysk, że kibice nie zapomną tego przez lata. Zastanawia mnie, jaki będzie jego następny krok, bo jakoś ciężko wyobrazić mi sobie Anwil bez Pana Kapitana na pokładzie.

Jedna odpowiedź do “Pan Kapitan”

  1. Na pewno charakter ma po Ojcu który razem z Dziadkiem byli oparciem w ciężkich chwilach. Jacek również był klasowym zawodnikiem i trzeba zaznaczyć pierwszy koszykarzem który wyspecjalizował się w rzutach za 3pkt. Tutaj najlepiej pasuje przysłowie „niedaleko pada jabłko od jabłoni” oni są tego najlepszym przykładem. W wielu komentarzach zaznaczałem i mam nadzieję, że Jacek się nie obrazi ale „uczeń przerósł mistrza” bo trzeba powiedzieć ale Jacek również był mistrzem . Brawo dla obu Łączyńskich i jeszcze raz szczere gratulacje dla Kamila.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *