W Lizbonie urządziliśmy sobie strzelnicę i Sporting nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Rewanż w Hali Mistrzów to jednak zupełnie inna historia. Anwil był bardzo daleki od swojej optymalnej formy i musiał uznać wyższość rywali. Goście z Portugalii zwyciężyli 73:85, a odnoszę wrażenie, że ten wynik i tak jest lepszy niż gra „Rottweilerów”.
Początek był jeszcze wyrównany i mieliśmy nawet prowadzenie +3, ale nie potrafiliśmy narzucić swoich warunków, a później było już tylko gorzej. Z minuty na minutę to Sporting przejmował ten mecz. Takim sposobem przegrywaliśmy do przerwy -12. Liczyłem na przełamanie po zmianie stron, bo nie byliśmy świadkami jakieś przytłaczającej dominacji Portugalczyków. To była jednak złudna nadzieja. W trzeciej kwarcie Sporting jeszcze bardziej odjechał. Zaliczyli serię 2:14 i to oznaczało, że Anwil wpadł w wielkie tarapaty. Zacząłem nawet drżeć, czy zaliczka z pierwszego meczu wystarczy (+24), bo w pewnym momencie traciliśmy do gości aż -23.
W czwartej kwarcie zanotowaliśmy na szczęście kilka lepszych momentów. To była taka ostatnia szarża „Rottweilerów”. Tylko co z tego, jeśli nie potrafiliśmy utrzymać odpowiedniej intensywności i po kilku dobrych akcjach przychodziły koszmarne błędy… Plus z tego taki, że uniknęliśmy kompromitacji.
Zaryzykuję stwierdzenie, że to był najgorszy mecz Anwilu w bieżącym sezonie. Nic nam nie wychodziło! Graliśmy bardzo wolno, czytelnie i po prostu niemrawo. Brakowało, z wyjątkiem kilku minut ostatniej odsłony, odpowiedniego zacięcia. Nie graliśmy „z zębem”. Występował deficyt energii. Najczęściej obserwowaliśmy takie mozolne budowanie akcji, a na końcu trochę wymuszony rzut. Tylko szkoda, że piłka znowu nie chciała wpadać do kosza. Szukaliśmy przełamania, ale nie znaleźliśmy. Efekt to 8/35 z dystansu, czyli zaledwie 22,9%. Trójki stanowiły połowę naszych wszystkich prób. Znowu graliśmy jednowymiarowo, a brakowało skuteczności. Przez to w rzutach z gry również wypadliśmy blado, bo zanotowaliśmy 23/70, czyli tylko 32,9%.
Nie szło w ataku, a tych braków nie nadrabialiśmy niestety defensywą. Sporting zbyt łatwo wbijał w naszą obronę. Każdy zdobyty punkt kosztował nas mnóstwo sił, a jak już coś rzuciliśmy i nadzieja rosła, to goście odpowiadali szybkimi i prostymi punktami. Najbardziej bolało mnie, gdy dogrywali piłkę w strefę podkoszową i tam rzucali sobie jak na treningu.
Sporting wygrał w pełni zasłużenie i to nie podlega wątpliwości. Goście przeważali niemal w każdej statystyce. Należy przy tym zaznaczyć, że nie rozgrywali jakiegoś kosmicznego meczu, a i tak zdecydowanie przeważali. To tylko świadczy o okropnej indolencji naszego Anwilu…
Grę „Rottweilerów” najbardziej próbował rozruszać Lee Moore i wypadł całkiem solidnie, bo zapisał na swoim koncie 18 punktów, 6 zbiórek oraz 4 asysty. Nie potrafił jednak aktywować trybu przejęcia spotkania, co potwierdza 0/4 za trzy oraz zaledwie 6/10 z linii rzutów wolnych. Nieźle zagrał także Luke Petrasek, który zanotował 16 punktów i 4 zbiórki, ale też był jakiś taki bez odpowiedniej energii. Te wszystkie starania zdecydowanie nie wystarczyły…
Po czterech kolejkach FIBA Europe Cup mamy bilans 2-2 i raczej nie tego oczekiwaliśmy. Awans z grupy G wcale nie jest taki oczywisty i jeszcze czeka nas sporo emocji. Niestety…