Niemoc strzelecka w finale

W sezonie 2004/2005 drużyna Anwilu radziła sobie naprawdę dobrze. Na zakończenie rundy zasadniczej zajęliśmy drugie miejsce w tabeli. W pierwszej rundzie emocji nie brakowało, bo na naszej drodze stanął odwieczny rywal, czyli Śląsk Wrocław. Seria była bardzo wyrównana, ale ostatecznie zwyciężyliśmy 3:1. W półfinale musieliśmy stawić czoła Polonii Warszawa. Tutaj też lekko nie było, ale odprawiliśmy rywali w stosunku 4:1. Takim sposobem trafiliśmy do wielkiego finału.

W walce o złoto naszym przeciwnikiem był Prokomem Trefl Sopot. Nadmorski zespół rok wcześniej sięgnął po swoje pierwsze Mistrzostwo Polski. Żółto-czarni mieli jednak ambicje zdominować krajowe podwórko. Ich skład najeżony był gwiazdami z najwyższej półki i dlatego właśnie sopocianie uważani byli za faworyta w tej serii.

UrlepFOTO: Gintaras Šiuparys
Andrej Urlep

Rywalizacja rozpoczęła się dla nas od wyjazdowych spotkań. Na otwarcie minimalnie ulegliśmy 75:72, ale w drugim meczu, dzięki show Joe Crispina, zdołaliśmy zwyciężyć 75:85. Po meczach w Sopocie stan rywalizacji brzmiał 1:1. Dla naszego Anwilu to był naprawdę korzystny rezultat. Odbiliśmy przewagę parkietu, ale najważniejsze, że wizualnie prezentowaliśmy się bardzo dobrze. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że wyglądaliśmy lepiej niż Prokom. Taka sytuacja przelała wielkie pokłady nadziei w serca włocławskich kibiców. Przed trzecim meczem finałowym oczekiwania były naprawdę olbrzymie.

Cały czas nie wiem, co tam się wydarzyło, ale te oczekiwania z całą pewnością nie zostały spełnione. Nasi koszykarze nie wytrzymali presji tego spotkania. Przegraliśmy ten mecz w głowach. Słowo „przegraliśmy” jest jednak zbyt łagodne. My zostaliśmy wręcz zmasakrowani i to w dużej mierze przez samych siebie!

Niemoc, jaką tego pamiętnego dnia zaprezentował Anwil, ciężko opisać słowami. Nie potrafiliśmy złapać nawet jednej nutki z naszego normalnego meczowego rytmu. Nie wychodziło nam kompletnie nic! Prokom natomiast grał swoją koszykówkę i nas po prostu masakrował. Już pierwszą kwartę przegraliśmy aż 5:21. To był niesamowicie mocny cios, który już totalnie zatrząsł naszymi nogami. Nie potrafiliśmy się po tym podnieść. Później było jeszcze gorzej…

Do przerwy przegrywaliśmy 15:36. W zespole gości swój dzień miał Adam Wójcik, który w tym czasie uzbierał 21 punktów, czyli więcej niż cały Anwil! Legendarny „Oława” całe spotkanie zakończył z 23 punktami oraz 6 zbiórkami, a grał tylko 23 minuty. Dla naszej ekipy tego dnia to było za dużo. Koszykówka już zupełnie została wybita z włocławskich głów. Nie byliśmy w stanie odbudować swojej psychiki po tych wszystkich ciosach. W trzeciej kwarcie marazm trwał. Swoje pierwsze punkty zdobyliśmy dopiero po blisko 7 minutach gry. Tę część przegraliśmy 6:15, a w całym meczu, po 30 minutach gry, było 21:51. Prawdziwy pogrom!

Było pewne, że już jest po emocjach w tym spotkaniu. Anwil przypominał chłopaczków z podstawówki, którzy na drżących nogach wyszli pograć z dorosłymi zawodowcami. Na dodatek mnóstwo ludzi patrzyło i stres był potęgowany. W ostatniej odsłonie ciśnienie troszkę zeszło i przegraliśmy tylko 20:23. Biorąc pod uwagę poprzednie kwarty, to można stwierdzić, że to był nawet sukces. Cały mecz zakończył się wynikiem 41:74

Gra naszego zespołu to był prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy. Marne 41 punktów, które zdobyliśmy, jest najgorszym wynikiem w naszej historii. Statystyki nie obrazują do końca tego blamażu, ale i tak warto rzucić okiem na pewne cyferki. Anwil rzucał z gry na skuteczności 29%, a Prokom 46%. Zdecydowanie przegraliśmy również deskę – 28:37.

Niech o słabiutkiej grze naszego zespołu świadczy również fakt, że najlepszym zawodnikiem Anwilu był Hubert Radke. Z całym szacunkiem dla włocławskiego wychowanka, ale wśród innych zawodników drzemały większe pokłady talentu. Tymczasem Radke uzbierał w tym spotkaniu 8 punktów8 zbiórek. Jako jedyny zawodnik naszej ekipy zakończył większość swoich rzutów sukcesem (4/6 z gry, czyli niemal 67%). Celność pozostałych naszych asów lepiej przemilczeć…

Cały czas zastanawiam się nad jedną kwestią i mimo upływu wielu lat cały czas muszę jakoś zadowolić się niewiedzą. Ciekawe, co w trakcie tego spotkania i bezpośrednio po nim mówił swoim podopiecznym nasz ówczesny szkoleniowiec. Przypomnę, że trenerem Anwilu był wtedy Andrej Urlep, który ze spokojnego przemawiania nigdy nie słynął…

To trzecie spotkanie finałowe przegraliśmy w swoich głowach. Mieliśmy dobrą pozycję wyjściową, ale nie wytrzymaliśmy presji. Uważam, że to był przełomowy moment w całej serii. Zostaliśmy rozbici i już nie potrafiliśmy posklejać się w całość. Kolejne spotkanie w prawdzie wygraliśmy zdecydowanie, bo aż 77:57. To jednak było nasze maksimum. Następne dwa mecze wyraźnie przegraliśmy i pozostało docenienie kolejnego, srebrnego krążka. Myślę, że ten blamaż z trzeciego spotkania cały czas siedział gdzieś w głowach zawodników, a Prokom dzięki temu nabrał „wiatru w żagle”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *