„KOSZYKÓWKA ŁĄCZY”

Łukasz Mazurkiewicz pochodzi z Kruszwicy, od lat mieszka w Poznaniu, ale okazuje się, że to nie stoi na przeszkodzie, aby kochać Anwil. Choruje również na hemofilię. Nie poddaje się jednak i od ponad roku reprezentuje barwy klubu IKS 2017 Poznań w koszykówce na wózkach.

Zapraszam na wywiad z Łukaszem o jego chorobie, koszykarskiej pasji i graniu w koszykówkę na wózkach.

Łukasz MazurkiewiczFOTO: Źródło

Życie z hemofilią…

Nie jest łatwo, bo to poważna choroba. Problemem są wylewy, które mogą się pojawiać samoistnie. Przyczyną może być nawet zbyt duża ilość stresu czy gorąca woda. Najgorzej, gdy te wylewy trafiają do stawów, bo każdy powoduje zmiany, które są nieodwracalne. Jedyną pomocą są leki, które na szczęście obecnie są o wiele lepiej dostępne. Teraz, za sprawą wtórnej profilaktyki, wylewy wewnętrzne są dla mnie rzadkością, ale co już się porobiło, to się porobiło.

W przeszłości było jednak trudniej. Pojawiły się siniaki, gdy byłem mały i choroba została zdiagnozowana. Pamiętam podróże autobusem z mamą do szpitala w Inowrocławiu i spojrzenia oraz komentarze ludzi sugerujące, że jestem ofiarą przemocy domowej. Po pojawieniu się wylewu musiałem iść do tego szpitala na tydzień lub dwa, a odwiedziny odbywały się raz-dwa razy w tygodniu. Dla dzieciaka to była prawdziwa trauma. Zadawałem sobie pytanie – dlaczego ja? Miałem takie wylewy, że nawet morfina nie pomagała. Gdy miałem 11-12 lat, to otrzymywałem leki ambulatoryjne. Do szpitala jeździłem już sam. Kierowcy kursujący na tej trasie już mnie znali i wpuszczali do przodu, na miejsce obok, bez biletu.

Teraz jest lepiej. Uciążliwe jest na pewno samodzielne podawanie sobie dożylnych zastrzyków, ale nauczyłem się tego już w wieku 10 lat. Miało to miejsce na koloniach dla „hemofilików” w Ośrodku Przygotowań Olimpijskich w Spale. Panowały tam świetne warunki. Mieliśmy do dyspozycji basen oraz halę dwa razy dziennie. W Spale przewijało się również wielu świetnych sportowców – Wilson Kipketer, Artur Partuka czy siatkarze. Z Kipketerem razem biegaliśmy! Masa wspomnień!

Codzienność nie jest dla mnie normalna. Mam problemy z normalnymi czynnościami, zaczynając od pobudki, „rozruchu” stawów czy poruszania. Moje kolana i stawy są poniszczone przez te wylewy. Chciałbym wykonać na boisku dwutakt czy fadeaway’a itp., ale po prostu nie mogę, nie dam rady. Walczę. Wszystko trzeba mieć gdzieś tam z tyłu głowy i patrzeć naprzód. Wyznaczyć sobie zajebisty cel i powoli do niego dążyć. Nie oglądać się na negatywy, tylko myśleć o tym, jak być dobrym dla najbliższych i dla siebie samego. Jak być po prostu lepszym człowiekiem w każdym aspekcie życia.

Jak rozpoczęła się Twoja miłość do koszykówki?

Moja miłość do koszykówki rozpoczęła się w szpitalu. Spędzając tam większość dzieciństwa, mając odwiedziny raz-dwa razy w tygodniu, zawsze oczekiwałem na tatę. Czekałem, a tata najczęściej pojawiał się z „Gazetą Pomorską”. Mały Łukaszek od razu sprawdzał ostatnią stronę, gdzie były wyniki sportowe. Nobiles sporo walczył wtedy w pucharach europejskich, więc ten temat się przewijał. Mirek Kabała, Henryk Wardach, Tomek Jankowski i przede wszystkim Igor Griszczuk – te nazwiska trafiły do mojej głowy. Sprawdzało się wyniki, kto ile zdobył punktów i jeszcze w nawiasie ile trafił trójek. To było coś! Zawsze sprawdzałem informacje sportowe i zawsze był ten Nobiles. Ze szpitala w Inowrocławiu do hali Noteci było bardzo blisko, ale dla mnie i tak zawsze liczył się Nobiles. To jest włocławska koszykówka, którą pokochałem i tak jest do dzisiaj.

Dzięki tym sprawozdaniom z meczów oraz transmisjom telewizyjnym koszykówka sama w sobie stała się dla mnie sportem numer jeden. Ponad wszystko. Piłka nożna przy koszykówce to jest nuda. Futbol oglądam jedynie, gdy nasza reprezentacja gra na mistrzowskich turniejach. A koszykówka? Nie pamiętam, kiedy przegapiłem jakiś mecz Anwilu.

Zdarzało się, że zamiast książek w plecaku miałem piłkę. Samotnie szedłem na betonowe boisko i po prostu rzucałem godzinami. Linia wolnych czy inne pozycje i rzut za rzutem seriami. To była moja jedyna możliwość gry, bo z WF-u byłem oczywiście zwolniony.

Stałem się też prawdziwym „gadżeciarzem”. Lampa z motywem koszykarskim na suficie, mały kosz na ścianie itp., a do tego mnóstwo piłek. Mam też masę koszulek! Z archiwalnych posiadam np. Andrzeja Pluty z mistrzowskiego sezonu 2002/2003, która była używana podczas meczu. T-shirtów też mam bardzo wiele. Na każdą okazję. Niektóre są już pożółkłe, ale i tak cały czas wiszą w szafie.

Zarażasz najbliższych pasją do koszykówki?

No raczej! Są na to skazani. W pamiętnym, piątym meczu półfinałowym ze Stelmetem, gdy Anwil wyszedł na prowadzenie, to tak krzyknąłem i wyskoczyłem, że syn, Cyprian, aż się przestraszył, a ja następnego dnia, przez ten skok, miałem wylew do kolana. Na siódmym meczu zeszłorocznych finałów w Toruniu byłem ze szwagrem i razem świętowaliśmy na parkiecie. Chociaż on raczej spełniał funkcję mojego fotografa (śmiech). Na sektorze też jednak nie szczędził gardła. Staram się zarażać tą pasją synów oraz szwagra i chrześniaka, ale na odległość jest trochę trudniej. Niedawno ze starszym synkiem kolorowaliśmy też stroje w ramach akcji zaaranżowanej przez nasz klub. Młody ma na koncie swój pierwszy mecz Anwilu i był pod wieeeelkim wrażeniem Hali Mistrzów i atmosfery.

W jakich okolicznościach rozpocząłeś trenowanie koszykówki na wózkach?

Tak naprawdę… w bardzo dziwnych. Pomógł twitter. Mignęła mi informacja o Mistrzostwach Europy w Polsce. Zobaczyłem przygotowania i byłem pełen podziwu. Napisałem do osoby odpowiedzialnej za media w koszykówce na wózkach. Wyraziłem swój podziw, a podczas trwającej rozmowy on zapytał o moje problemy. Po wymianie kilku zdań stwierdził, że kwalifikuję się do koszykówki na wózkach. Dał mi również namiary na klub z Poznania. Wykonałem telefon, a już dwa dni później pojechałem na pierwszy trening.

Czułem wielką tremę. Mimo że to drużyna w powijakach, która istnieje dopiero trzy lata. Trema była, bo trafiłem na pierwszy poważny trening i poznałem nowe osoby. Każda ze swoimi ciężkimi problemami. Do końca nie wiedziałem, jak to może wyglądać. Teraz wiem, że wygląda super! Jestem bardzo zadowolony, chcę się rozwijać, pracować dalej, chcę być lepszy i będę robił wszystko, żeby cały czas następował progres.

Bardzo dobre wrażenie wywarł na mnie również nasz trener, Krzysztof Zieliński, który jest po prostu super człowiekiem. Widzi wszystko, ma poukładane w głowie, motywuje, patrzy na każdego z osobna, ale zarazem nie istnieją dla niego indywidualności tylko drużyna. Na słowa uznania zasługuje również Krzysztof Walenciak, który był i jest głównym „motorem napędowym” naszej sekcji koszykarskiej.

W naszym klubie trenuje też wielu dzieciaków. Obserwowanie ich postępu daje dodatkowego „kopa”. Ja mam „swoje lata” i rozwijam się w innym tempie, a oni stają się lepsi z każdym treningiem, każdym tygodniem, każdym miesiącem. Można? Pewnie, że można! Postaraj się kurde, daj z siebie tyle, ile możesz. Jak nie możesz, to odpocznij i staraj się dalej. Tu nie ma dużej filozofii. Będziesz pracował, to będą efekty. Fajnie jest obserwować takie zachowanie. Pojawiają się u nas dzieciaki, które na pierwszym treningu mają duże problemy z grą. Dzięki ciężkiej pracy robią jednak ogromne postępy. Oddają coraz lepsze rzuty i swoją postawą dają nadzieję na jeszcze lepszą przyszłość.

Moja wiedza czy doświadczenie bazowały na koszykówce „bieganej”. Piętnaście lat temu biegałem, skakałem, łapałem się obręczy i miałem wielką radochę mimo późniejszego bólu nogi. Teraz basket na wózkach dostarcza mi dużej dawki adrenaliny. Grając w koszykówkę na wózku, czuję takie pozytywne napięcie. Emocje, których nie znałem, bo nie miałem możliwości ich poznać, będąc „na chodzie”. Ten motyw współzawodnictwa, ta cała walka czy adrenalina potrafią wyłączyć nawet największy ból. To jest coś ciężkiego do opisania.

Co na początku sprawiało największą trudność?

Największą trudnością w koszykówce na wózkach jest samo poruszanie. To jest trudna sztuka. Nie jest łatwo, bo trzeba wypracować sobie pozycję, czekać na pomoc czy udzielić pomocy, żeby uwolnić zawodnika. Bez pomocy kolegów samemu nic nie można zrobić. Tak jak w standardowej koszykówce. Potrzebne są lata praktyk, lata obycia z wózkiem. Ja wsiadłem na wózek po dwudziestu latach i to nie był dla mnie łatwy temat.

Jazda na wózku to podstawa. Moje jedyne doświadczenie pochodzi z dzieciństwa, gdy przebywałem w szpitalu. Jak spotykaliśmy się na oddziale z innymi „hemofilikami”, to ostro szaleliśmy na tych wózkach. Oddziałowa zakazywała nam tych zabaw, bo zostawialiśmy ślady od opon i salowe musiały to czyścić. Przez to zostaliśmy praktycznie przykuci do łóżek. W szpitalu jak to w szpitalu. Spędziłem tam połowę dzieciństwa. Cały szpital mieliśmy „obcykany”. Jak na oddziale spotykało się nas dwóch, to jeszcze było spokojnie, ale jak już było nas trzech-czterech, to pielęgniarki tylko się modliły. W nocy potrafiliśmy nie spać. Jak to dzieciaki. Jest masa fajnych wspomnień!

Jeśli chodzi o jazdę i koszykówkę na wózkach, to kiedyś odwiedził mnie kumpel. Zostaliśmy po treningu i zaproponowałem: „usiądź sobie i spróbuj”. Spróbował i przyznał, że nie jest łatwo. Był pod wrażeniem, jak ja sobie radzę, a jestem przecież na razie nowicjuszem. Wiele pracy przede mną.

Inne trudności wynikają typowo z problemów zdrowotnych. Np. podczas przedsezonowego meczu towarzyskiego miałem zablokowany łokieć. Nawet nie mogłem dobrze go zgiąć ani wyprostować. Oddałem kilka fajnych rzutów i każdy niedociągnięty przez ten łokieć. Każdy ładnie wychodził z nadgarstka, a trafiał w pierwszą obręcz.

Łukasz Mazurkiewicz IKS 2017 Poznań

Koszykówka na wózkach nie jest popularnym sportem, więc czy możesz przybliżyć nam różnicę w zasadach?

Najpierw warto wspomnieć, że wielką pracę w sprawie promocji koszykówki na wózkach, przy okazji Mistrzostw Europy w Wałbrzychu, wykonali Pamela Wrona oraz Jan Delmanowski. Jeśli chodzi o zasady, to nie ma praktycznie żadnych różnic. Rozmiar piłki oraz wysokość koszy pozostaje bez zmian. Najważniejsza kwestia to oczywiście kozłowanie. Jest dozwolone odbicie piłki oraz dwa odepchnięcia. Poważną różnicą jest całkowity zakaz wyjeżdżania poza boisko. Za takie wykroczenie jest ostrzeżenie, a później faul techniczny, bo to niedozwolone tworzenie przewagi.

Ważną kwestią jest również punktacja medyczna. Każda drużyna jest oceniana według skali niepełnosprawności poszczególnych zawodników.

Koszykówka to sport kontaktowy. Łatwo o urazy i kontuzje. Podczas gry na wózkach jest podobnie?

Często zdarzają się przytarcia o obręcz koła. Pamiętam też sytuację z turnieju towarzyskiego w Szczecinie. Naszym rywalem była Alba II Berlin. Wygraliśmy, ale jedna z zawodniczek popełniła faul ofensywny. Wjechała z całym impetem w dwóch naszych zawodników, upadła i złamała mostek! Dziewczyna przy tym upadku nie pozbyła się nawet piłki. Miała ją cały czas przy sobie i przy upadku doszło do dodatkowego uderzenia. W efekcie mostek złamany, problemy z oddychaniem i niezbędna interwencja karetki.

Upadki się zdarzają. Ja też kilka zaliczyłem, ale jakoś mam wyćwiczoną technikę prawidłowego upadku. Nawet podczas niedawnego meczu towarzyskiego, przeciwko drugiemu zespołowi z Konina, tuż przed tą całą sytuacją z koronawirusem, miałem taką sytuację. Czasami wystarczy, że najedzie koło na koło, to mimo stabilizacji momentalnie można „fiknąć”. Tak się zdarza, a ja jeszcze w momencie upadku szukałem komu tę piłkę odrzucić.

Tylko grasz czy też śledzisz rozgrywki koszykówki na wózkach?

Śledzę, śledzę i cały czas pogłębiam swoją wiedzę. W Polsce są tylko dwie ligi, więc trudno nie wiedzieć, co się dzieje. Nasz zespół gra w drugiej lidze m.in. z rezerwami ekip pierwszoligowych z Konina czy Kielc, a rozgrywki odbywają się na zasadzie turniejów. Dlatego nie sposób nie znać wyników czy ogólnej sytuacji. Może niekoniecznie wszystkie nazwiska, ale na pewno wyniki ligowe drużyny i oczywiście reprezentacji. Warto wspomnieć, że takie nazwisko jak Olek Balcerowski zna każdy kibic koszykówki w Polsce. Dzięki Pameli Wronie oraz Jakubowi Wojczyńskiemu z „Przeglądu Sportowego” wiele osób poznało również jego ojca, Marcina Balcerowskiego, który gra w koszykówkę na wózkach.

Które zespoły w Polsce uważane są za najmocniejsze?

Na pewno Mustang Konin. Nasz trener jest tam zawodnikiem. Scyzory Kielce również są mocne. W tym sezonie ekipa z Konina była jednak poza zasięgiem konkurencji, bo miała zawodnika ponad naszą ligę. Piotr Łuszyński był grającym trenerem reprezentacji. Przed pandemią miał wyjechać za granicę. W przeszłości grał już w Bundeslidze czy tureckim Galatasaray Stambuł. A Niemcy i Turcja są o wiele lepiej rozwinięte w tej dyscyplinie niż Polska, bo dysponują pokaźnymi zasobami finansowymi na pensje dla zawodników. Na parkiecie Łuszyński robił zdecydowaną różnicę.

Przejdźmy do tematu Anwilu. Współpracowałeś z naszym klubem na innych płaszczyznach niż typowo kibicowska?

Tak. Kilka lat temu brałem udział w campie na Litwie dla chorych na hemofilię. Przed wyjazdem skontaktowałem się z naszym media managerem, Michałem Fałkowskim. Przedstawiłem swoją historię i „Fałek” przygotował dla mnie małe zestawy gadżetów specjalnie na ten wyjazd. Niby mała sprawa, a dla mnie to było bardzo ważne. Byłem bardzo szczęśliwy i dumny, że mogłem podarować coś od swojego ukochanego klubu innym uczestnikom campu. Sama impreza była bardzo udana i do dzisiaj zachowałem pewne znajomości. Koszykówka łączy!

Łukasz Mazurkiewicz camp na Litwie

Jak oceniasz sezon 2019/2020 w wykonaniu naszej drużyny?

2019/2020? (cisza). Nie da się ocenić. Jest niedosyt po występie w europejskich pucharach. Była walka, ale brak awansu definiuje ocenę tego występu i tak niestety powinniśmy na to patrzeć. Nie było powodów do wstydu, szczególnie po przyjściu Shawna Jonesa, ale w decydujących meczach zobaczyliśmy, jak ważną częścią układanki trenera jest Chase Simon.

W drużynie widać jednak progres. Trener cały czas szuka czegoś nowego i nie boi się ryzykować. Ja nigdy nie wątpiłem w Igora Milicicia. Irytował wielokrotnie, ale widać, że sporo serca oddaje naszemu Anwilowi i widać to przywiązanie. W obecnych czasach nie jest o to łatwo. Trener ma swoje wady, ale kto ich nie ma?

Chase Simon i Łukasz Mazurkiewicz

Decyzja władz ligi o zakończeniu rozgrywek oraz przyznaniu medali była słuszna?

Oczywiście, że nie! Wystarczy spojrzeć na to wszystko przez pryzmat innych lig. Prosty temat – zostawić sezon w zawieszeniu lub zakończyć bez rozstrzygnięcia. Dla mnie ta decyzja była zbyt szybka i niesłuszna. Owszem, w sezonie zasadniczym Stelmet prezentował się rewelacyjnie i patrząc z tej perspektywy, uważam, że zasłużyli, bo do tego momentu byli najlepsi w PLK. Pamiętajmy jednak, że w Play-Off wszystko może się zmienić. Wystarczy wspomnieć sezon 2016/2017, gdy odpadliśmy w pierwszej rundzie z Czarnymi. Podobnie zresztą jak przed rokiem – startowaliśmy z czwartego miejsca, a zdobyliśmy Mistrzostwo Polski. Decyzja o sklasyfikowaniu drużyn była krzywdząca dla każdego. Nie tylko dla Anwilu, ale też dla Polskiego Cukru czy Asseco. Dla każdego tylko nie dla Stelmetu. Drużyny zaczynały coraz lepiej wyglądać i te Play-Offy mogły być najciekawsze od lat. Czołówka była bardzo wyrównana i każdy mógł sięgnąć po złoto. Dlatego uważam, że sezon nie powinien zostać rozstrzygnięty. Koniec i kropka.

Jakie są Twoje koszykarskie cele oraz plany na przyszłość?

Moje cele? Być coraz lepszym… Jak najlepszym… Być lepszym niż mogę być! To po pierwsze. Po drugie – chcę z drużyną IKS-u awansować do pierwszej ligi w perspektywie dwóch lat. Marzenia? Mam jedno marzenie, ale na razie zachowam je dla siebie. Będę do tego dążył. Poświęcę masę czasu, masę sił, aby zrealizować to marzenie. Młody już nie jestem, ale to jest sport, w którym wiek nie jest najważniejszy. Mam nadzieję, że jeszcze będzie można o mnie usłyszeć, a moim synowie będą ze mnie dumni.

Łukasz Mazurkiewicz trening

Tego życzę i dziękuję za rozmowę!

Dzięki!

Jedna odpowiedź do “„KOSZYKÓWKA ŁĄCZY””

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *