To było niesamowite widowisko. Zostaliśmy uraczeni wszystkim, co w koszykówce najlepsze. Mecz miał niesamowite tempo i stał pod znakiem ofensywy. Do pełni szczęścia zabrakło tylko (albo aż) zwycięstwa Anwilu. Była wielka szansa, ale to goście okazali się lepszą ekipą. Ostatecznie Hapoel Jerozolima wygrał w Hali Mistrzów, po nerwowej końcówce, 102:107.
- „Rottweilery” zagrały z wielkim zaangażowaniem i tego na pewno nie można odmówić naszej ekipie. Walczyliśmy, daliśmy z siebie wszystko, ale rywale mieli więcej argumentów po swojej stronie.
- W Jerozolimie strasznie odstawaliśmy pod koszem, ale teraz było odwrotnie. „Trumna” to był nasz teren. W tej strefie pewnie punktowaliśmy i zdecydowanie wygraliśmy walkę o zbiórki (36:23).
- Mecz był bardzo ofensywny i widać to po wyniku. Oba zespoły grał szybko i punktowały na wysokiej skuteczności. Ofensywna koszykówka jest teraz w modzie, a ten mecz był najlepszą reklamą takiego stylu. Byliśmy świadkami prawdziwej strzelaniny. Przez całe spotkanie szliśmy „łeb w łeb”. To była wymiana ciosów na najwyższym poziomie. Wydaje mi się jednak, że Hapoel miał po swojej stronie więcej talentu i lepiej poradził sobie z nerwami w samej końcówce.
- Główną siłą gości były rzuty z dystansu. Hapoel po prostu nas rozstrzelał. Już od pierwszych minut ekipa z Izraela trafiała seriami zza łuku i to często przy biernej postawie naszej defensywy. Miałem wręcz wrażenie, że chcemy, aby przeciwnicy się wystrzelali. Faktycznie takie podejście przyniosło skutek, bo w drugiej połowie Hapoel nie był już tak skuteczny. W samej końcówce ich moc jednak wróciła i trafili dwie trójki, które praktycznie zamknęły to spotkanie. W całym meczu Hapoel zaliczył rewelacyjne 17/32 z dystansu, czyli ponad 53 %.
- Gra ofensywna Anwilu bazowała głównie na akcjach indywidualnych. Nie jestem orędownikiem takiego stylu, ale tym razem mieliśmy z tego tytułu sporo korzyści. Nasze gwiazdy pokazały „pazur” i za sprawą swoich indywidualnych umiejętności prowadzili bardzo wyrównaną walkę z mocniejszym rywalem. To był istny kosmiczny mecz.
- „Pierwsze skrzypce” grali u nas Tony Wroten i Ricky Ledo. Znaczną większość akcji brali na swoje barki. Nasz gwiazdorski duet oddał w sumie 47 rzutów z gry, a cały zespół 78.
- Ledo grał w swoim stylu i samotnie potrafił pociągnąć cały zespół. Ten jego luz rzutowy cały czas budzi podziw. Amerykanin zanotował na swoim koncie 21 punktów, 7 zbiórek, 5 asyst i 3 przechwyty. Szkoda tylko, że jego trójka na wagę dogrywki wypadła z kosza. Pozycja była bardzo trudna, ale Ledo jest w stanie trafiać takie niesamowite rzuty i tym razem było naprawdę blisko.
- Jeszcze bardziej grę Anwilu absorbował Wroten. Momentami zastanawiałem się, czy Tony nie chce wygrać tego meczu zupełnie w pojedynkę. Co ciekawsze, był tego bliski. Czasami jego wjazdy na kosz przypominały uderzanie głową w mur i kończyły się blokiem lub niecelnym rzutem. W innych przypadkach potrafił jednak tak zaczarować, że musiałem zbierać szczękę z podłogi. Cały Wroten. W tym meczu uzbierał aż 28 punktów, a do tego dołożył 6 zbiórek i 5 asyst. Amerykanin oddał aż 28 rzutów z gry!
- Na 46 sekund przed końcową syreną J’Covan Brown trafił trójkę sprzed nosa Wrotena, która wyprowadziła Hapoel na prowadzenie. Nasz rozgrywający wydawał się totalnie zaskoczony taką decyzją rywala. W kolejnym posiadaniu Wroten chciał odpowiedzieć tym samym, ale nie trafił i to praktycznie zamknęło ten mecz. Nie pochwalam tej decyzji Amerykanina, ale rozumiem. Tony to prawdziwa gwiazda, przez cały mecz grał jak prawdziwa gwiazda i chciał zakończyć to spotkanie jak prawdziwa gwiazda. Nie udało się, ale niewiele brakowało. Wroten grał tego dnia bardzo odważnie, czuł się mocny i chciał zakończyć ten mecz na swoich warunkach. Gdyby trafił, to byłby wielkim bohaterem, ale niestety…
- Ledo i Wroten zdominowali naszą ofensywę, a trzecią opcją okazał się Shawn Jones. Środkowy zdobył 18 punktów na skuteczności 8/11 z gry. Pewnie czuł się w „pomalowanym” i świetnie wykorzystywał dobre podania od kolegów. Martwi jedynie współczynnik +/- Jonesa, który wyniósł -21 i był najgorszy w całym zespole.
- W pierwszych minutach spotkania bardzo dobrze radził sobie Rolands Freimanis. Łotysz zaskakiwał trzeźwością umysłu i dzięki swojemu sprytowi skutecznie punktował. Później jednak bardzo przygasł. Pod koniec drugiej kwarty doznał lekkiego urazu i może to miało wpływ na jego postawę. Tego nie wiem i nigdy się nie dowiem, ale fakt jest taki, że zabrakło wsparcia Freimanisa w kluczowych momentach. Stał się niewidoczny w ataku i miękki w obronie. Łotysz zapisał w swoim dorobku 15 punktów na skuteczności 7/7 z gry oraz dołożył 3 zbiórki.
- Najlepszym strzelcem Hapoelu był John Holland (25 pkt, 5×3, 4 zb i 3 as). Obywatel Portoryko niedawno dołączył do izraelskiej ekipy, ale szybko okazał się wielkim wzmocnieniem. Zbyt często Holland otrzymywał od nas sporo miejsca na obwodzie i bezlitośnie wykorzystywał te prezenty.
- Świetne spotkanie rozegrał również James Feldeine. Wielki koszykarz, który potrafił czarować na parkiecie, a statystyki tylko to potwierdzają: 23 punkty, 7/10 za trzy oraz 8 asyst. Amerykanin zachwycał swoją dojrzałością na parkiecie oraz wiarą we własny rzut. Co ciekawe, Feldeine zagrał niemal bliźniaczy mecz jak w pierwszym starciu naszych ekip. Wówczas też zdobył 23 punkty i trafił 6/9 z dystansu.
- W moich oczach J’Covan Brown jest prawdziwym liderem izraelskiej ekipy i kolejny raz to potwierdził. Amerykanin nie musiał błyszczeć przez cały mecz, ale w najważniejszych momentach pociągnął grę swojego zespołu. Przypomnę, że to właśnie Brown trafił zaskakującą trójkę, która rozstrzygnęła ten pojedynek. Uzyskał również bardzo ciekawe statystyki: 21 punktów, 10 asyst i 6 zbiórek.
- Gdy Hapoel przestał skupiać się na rzutach z dystansu, to dogrywał piłki pod sam kosz, gdzie świetnie radził sobie TaShawn Thomas (23 pkt). Amerykanin z dużą łatwością kreował sobie dogodne pozycje rzutowe. Szczególnie szalał w trzeciej kwarcie i nie mogliśmy znaleźć na niego odpowiedzi. Thomas był bez wątpienia ważnym punktem swojego zespołu.
- Ten mecz zapamiętamy na długo. Podobnie jak w starciu z AEK zostawiliśmy po sobie dobre wrażenie, ale ulegliśmy mocniejszemu rywalowi. To kolejna piękna porażka na naszym koncie. Mamy prawo odczuwać dumę z gry Anwilu, ale takie przegrane bolą najbardziej. Teraz nasza trudna sytuacja w grupie jest jeszcze trudniejsza. Gdybyśmy pokonali na swoim parkiecie dwie czołowe ekipy, to byłoby zupełnie inaczej. Te ewentualne wygrane to byłoby jednak coś ekstra. Nie możemy oczekiwać zwycięstw z takimi markami jak AEK czy Hapoel. Wygranych na wagę awansu trzeba było szukać w Niemczech czy we Francji, bo te drużyny były w naszym zasięgu i przebieg wspomnianych meczów pozwalał wierzyć w końcowy sukces.
- Nasze szanse na awans do kolejnej rundy Ligi Mistrzów nie prezentują się zbyt kolorowo. Do końca zostały jednak trzy kolejki, więc trzeba wierzyć. Wszystko jest jeszcze możliwe, szczególnie w naszej grupie, gdzie każdy może wygrać z każdym.
🔞 Best dunk of the season? 🔞#BasketballCL
— Basketball Champions League (@BasketballCL) January 15, 2020
📺 https://t.co/vnvxUNcs0Y@Anwil_Official @TWroten_LOE pic.twitter.com/SMCIngJihb
Jedna odpowiedź do “Kosmiczny mecz dla Hapoelu”